Aktorka sprawdzona?

rozmowa z Urszulą Grabowską

Teraz czekam na opinie po "Joannie", bardzo ważnym dla mnie filmie Feliksa Falka, wchodzącym właśnie na ekrany. Ktoś powiedział, że tytułową Joanną przedzieram się powoli z kategorii aktorów rokujących do szuflady aktorów sprawdzonych. Oby tak było - mówi URSZULA GRABOWSKA, aktorka Teatru Bagatela w Krakowie.

Gdyby nie brawurowo zatańczony przez Panią kozaczek w "Przedwiośniu" Filipa Bajona, to Pani losy mogły się zupełnie inaczej potoczyć? To w tym właśnie filmie odkryto Pani talent...

- Być może, choć szczerze mówiąc, swojego początku nie upatruję w kozaczku i tym debiucie filmowym, ale w "Miesiącu na wsi", moim debiucie teatralnym w "Bagateli", jeszcze na II roku studiów. Grałam w towarzystwie Ani Radwan i Andrzeja Hudziaka, a spektakl reżyserowała Barbara Sass. I ten debiut utwierdził mnie w przekonaniu, że być może coś ze mnie będzie, że słusznie wybrałam aktorstwo, skoro zaufała mi taka artystka jak pani Barbara.

A kozaczek?

- Oczywiście, ma znaczenie, bo jestem sentymentalna i wszystko, co łączy się z udanym początkiem, wspominam z radością. W "Przedwiośniu" zagrałam tuż po ukończeniu studiów, zdjęcia próbne miałam w trakcie dyplomu, na IV roku. Jednak moim glejtem na granie był debiut teatralny, bo...

...teatr jest najważniejszy?


- Oczywiście. Należę do pokolenia, które swe wzorce czerpie z mistrzów wychowanych na najlepszych czasach Starego Teatru. Ta poprzeczka została mi postawiona bardzo wysoko, identyfikuję się w pełni z tezą, że w sztuce musi o coś naprawdę chodzić, że ma ona mieć głębszy sens, że słowo "misja" też coś znaczy. Po tym debiucie dostałam stypendium od dyrekcji "Bagateli" i gwarancję angażu po studiach. No i na W roku dostałam też propozycję z Teatru STU, w którym rozmawiamy i który kocham bardzo, propozycję zagrania Ofelii w "Hamlecie".

Od takiego startu można dostać zawrotu głowy...

- Oj, tak, ale na szczęście nie dostałam. Próżność rodzi się w głowie, nie dopuściłam do jej narodzin. Może dlatego, że w późniejszych latach różnie bywało. Ale i wcześniej zdarzały się potknięcia... Wkońcu do szkoły teatralnej dostałam się dopiero za drugim razem. Wcześniej było technikum odzieżowe...

Czego taka śliczna, sentymentalna dziewczyna szukała w technikum odzieżowym?


- Marzyłam o projektowaniu ubrań, jako nastolatka szydełkowałam, po maturze przez chwilę byłam modelką, by zarobić na kursy aktorskie przed kolejnym egzaminem do PWST... Ale tak naprawdę wybór drogi życiowej to jest sprawa domu, pochodzenia, oswojonego wycinka świata, który był mi dany w tamtym czasie. Pochodzę z rodziny robotniczej, nie ma w niej żadnych wzorców artystycznych: mama krawcowa, tata - maszynista kolejowy. Rodzice przyswajali świat im znany i określony, ważny dla nich etos pracy: trzeba mieć solidne wykształcenie, etat i szybko się usamodzielnić. Tego tata wymagał ode mnie i moich braci. Stanęło na technikum odzieżowym - trochę na przekór mamie, która chciała ode mnie czegoś więcej, jeszcze w podstawówce chciała mnie wysłać do szkoły muzycznej, potem do liceum ogólnokształcącego, proponując profil humanistyczny. A w tym technikum była pani Aniela Kamiriska, która prowadziła nas często do teatru. Pamiętam debiut Dominiki Bednarczyk w "Romeo i Julii" w Teatrze Ludowym - byłam nią zachwycona - pisałam z tego spektaklu szkolną recenzję...

I do głowy Pani nie przyszło, że kiedyś zagra Pani z jej mężem, Radkiem Krzyżowskim, w jednym spektaklu...


- To prawda, oni wtedy chyba się jeszcze nie znali. A dziś Radek gra w STU Stawrogina w "Biesach", a ja Lizawiettę... Tak więc po części technikum odzieżowe zawiodło mnie do teatru....

A studio modelek do telewizji...

- Do "Marzeń Marcina Dańca". To właśnie on i realizatorzy telewizyjni rozpuszczali mnie komplementami.

I w efekcie zamiast ASP - wybrała Pani PWST.


- Trochę też śladem mamy, która potrafiła z niczego, z kawałka materiału, wykreować coś... Praca nad rolą to takie szycie, napełnianie duchem i ciałem postaci z kartek papieru, z liter powstaje człowiek o określonych emocjach, wrażliwości, widzeniu świata.

Życie spędza Pani w dużej mierze w ekspresie Kraków - Warszawa - Kraków?

- To prawda, filmy, seriale, to trwa już dziesięć lat. Był taki moment, że w Warszawie spędzałam średnio ponad pół miesiąca. Próbowałam przenosić swoje życie częściowo do stolicy, wynajmując tam mieszkanie, zabierając męża Adriana i synka Antosia. Zrezygnowaliśmy z tego, takie rozdwojenie niczego nie załatwia. Zostaje życie w pociągu. Bywa, że nocą wracam do domu, rano jestem z Antosiem, albo wieczorem, po to tylko, żeby zrobić mu kolację, utulić i poczytać bajkę. Antoś jest dzielnym chłopcem, ma już swoje sprawy, które są dla niego ważne. Patrząc na niego, nie ma się wątpliwości, że jest szczęśliwym dzieckiem. Dostaje od nas tyle miłości, ile mu potrzeba. To on często mówi: "Jedź już mamo, jedź". Choć na pewno wolałby mieć mnie na wyłączność.

Mąż, Adrian Ochalik, zrezygnował z zawodu aktora, bo poczuł, że nie dorówna żonie?

- Nikt nigdy nie powiedział, że Adrian do aktorstwa kiedyś nie wróci. Myślę, że dziś, kiedy nabrał dojrzałości, pracując jako rzecznik prasowy TS Wisła, byłby jeszcze lepszym aktorem niż wówczas, gdy razem graliśmy w "Trzech siostrach": on - Tuzenbacha, a ja Maszę.

Powiedziała Pani kiedyś: "Mój egoizm wciąż walczy z egoizmem Antka"...


- I to prawda. Nadal tak jest: każde z nas na swój sposób ciągnie w swoją stronę. Mój egoizm polega na moich zawodowych tęsknotach.

Gra Pani bardzo dużo, jest wciąż w rozjazdach - jak godzi Pani życie zawodowe z rodzinnym?


- To jest sprawa hierarchii wartości, jaką człowiek stawia w życiu. Zostałam wychowana w rodzinie katolickiej. Z domu, z chrześcijańskiej edukacji, wyniosłam to, na co w życiu postawiłam. A wybrałam rodzinę. Służba drugiemu człowiekowi, oddawanie kawałka siebie innym - to jest dla mnie w życiu niezbędne. Najpierw powinność wobec innych - potem coś dla siebie. I w życiu prywatnym, i w zawodowym. Teatr też jest wjakimś sensie służbą dla innych, dlatego szukam w nim choćby cząstki misji. Z taką świadomością weszłam w dorosłe życie. Choć powiem szczerze, że czasami mam wrażenie, że zaklinam rzeczywistość. Im dalej w las, stwierdzenie "najpierw rodzina, potem zawód" staje się coraz bardziej życzeniowe. Mój zawód lubi we mnie zwyciężać, to jest niebezpieczne, więc staram się nad tym panować. Jak nad pokusą.

Mimo młodego wieku była Pani dojrzałą osobą, podejmując decyzje o małżeństwie i macierzyństwie...

- No, nie taką młodą: ślub w wieku 25 lat, trzy lata później synek. Wszystkie życiowe decyzje, które podejmuję, traktuję serio: małżeństwo, macierzyństwo, zawód. Ważne są zasady: jasne, czytelne i nie do przekroczenia. Miłość na całe życie, jeden mężczyzna i związek zwieńczony ślubem. W gruncie rzeczy jestem tradycjonalistką, która nie bardzo odnajduje się w tym skomercjalizowanym świecie. Popularność, sukces...

Osiągnęła je Pani bez wątpienia: "Glina" obok Jerzego Radziwiłowicza, "Świadek koronny" z Pawłem Małaszyńskim, "Tylko miłość" i rola Sylwii - dzięki tym obrazom stała się Pani popularna, odniosła sukces. Choć przecież Sylwia jest chyba Pani zaprzeczeniem?

- Zupełnym. Jest egoistką, żądną kariery, życie traktuje jak przygodę. Ona i ja to dwa zupełnie inne światy. Bardzo lubię role kostiumowe, bo uwielbiam przenosić się w czasie, co nie znaczy, że nie interesują mnie kreacje współczesne. Bardzo mnie interesują - uwielbiam grać postaci wbrew sobie. I to się nie bierze z drzemiącej we mnie wyzwolonej kobiecości współczesnych czasów, lecz z pewnej dekadencji.

Chyba Pani żartuje?!

- Nie. Miewam podróże w takie rejony. Myśli pani, że zawsze było tak różowo? Jestem osobą bardzo optymistyczną, ale walczącą z przeciwnościami losu, one się zdarzały i zdarzają. Ponoć mam dziwny smutek w oczach. Na pewno jest we mnie rodzaj pęknięcia. Wciąż w życiu zawodowym stawiam na rozwój, mam potrzebę ciągłego nadrabiania straconego czasu.

To znaczy, że nie czuje się Pani jeszcze gwiazdą?

- Mam nadzieję, że nigdy się nie poczuję. Teraz czekam na opinie po "Joannie", bardzo ważnym dla mnie filmie Feliksa Falka, wchodzącym właśnie na ekrany. Ponoć reżyser specjalnie dla mnie pisał tę rolę. Ktoś powiedział, że tytułową Joanną przedzieram się powoli z kategorii aktorów rokujących do szuflady aktorów sprawdzonych. Oby tak było.

Egocentryczna Sylwia, marzycielska, liryczna Masza w "Trzech siostrach", krucha i dziewczęca Ofelia - jakże skrajne postaci. A jaka jest naprawdę Urszula Grabowska?

- W każdą postać aktor zawsze wkłada cząstkę siebie. Staram się jednak dystansować do każdej z nich. Tak naprawdę nie jest ważne to, ile jest aktora w postaci czy postaci w aktorze, chodzi tylko o to, czy potrafi oddać ją wiarygodnie. De ze mnie jest w każdej z tych ról - niech pozostanie moją tajemnicą.

Jolanta Ciosek
Dziennik Polski
11 grudnia 2010
Portrety
Gao Xinjian

Książka tygodnia

Aurora. Nagroda Dramaturgiczna Miasta Bydgoszczy. Sztuki finałowe 2024
Teatr Polski w Bydgoszczy
red. Davit Gabunia, Julia Holewińska, Agnieszka Piotrowska

Trailer tygodnia