Aktorzy ciekawsi niż teatr
XV Ranking aktorów krakowskich Łukasza Maciejewskiego - 2024Stan uśpienia, wyciszenia, albo stan wyczekiwania na zmiany. W ubiegłym roku obwieściłem z radością powrót Krakowa na pozycję niekwestionowanego lidera na mapie teatralnej Polski, zwłaszcza wobec marnego sezonu w stolicy. W tym roku nie wydaje mi się, żeby w Krakowie pojawiły się wydarzenia podobnej rangi, nie było jednak powodów do wstydu.
Teatr im. Słowackiego umacnia pozycję artystycznego lidera w teatralnym Krakowie. To instytucja kultury, w której dzieje się najwięcej i najlepiej, a wspólnotowe „Wesele" Wyspiańskiego w reżyserii Mai Kleczewskiej pokazało, że generacyjność w teatrze wciąż jest możliwa. W „Starym" zabrakło w tym roku wydarzeń na poziomie „Pewnego długiego dnia" w reżyserii Luca Percevala. Zmieniła się wszakże dyrekcja, a Luc Perceval pracuje właśnie nad spektaklem „Karma Zola". Czekamy na hit.
Poziom utrzymają te instytucje teatralne, od których, jako widzowie, na pewno nie oczekujemy estetycznego trzęsienia ziemi: „Teatr STU" czy „Bagatela". Na stylistycznych antypodach tych scen, rozwijają się teatry niezależne, którym zawsze kibicuję: „Teatr Nowy Proxima" (wkrótce z zupełnie nową przestrzenią laboratoryjno-teatralną) czy „Teatr Barakah". Wreszcie spokojnie funkcjonuje „Groteska", a największą gwiazdą fetującej w tym roku jubileusz dwudziestolecia „Teatru Łaźnia Nowa" był Mateusz Pakuła. Zrealizowany w koprodukcji z kieleckim Teatrem im Żeromskiego spektakl „Jak nie zabiłem ojca i jak bardzo tego żałuję", na podstawie tekstu i w reżyserii Pakuły, stał się teatralnym szlagierem sezonu. Niedawno tamże odbyła się udana premiera kolejnego spektaklu Pakuły - „Latającego Potwora Spaghetti".
Nieco ciszej w tym roku było o Teatrze Ludowym w Nowej Hucie, za to głośniej o świetnie radzącym sobie w nowej siedzibie na Podgórzu – KTO, któremu zawdzięczamy kameralną perełkę, przewrotny spektakl Pawła Szumca, zatytułowany „Jak spieprzyliśmy wszystko".
Szczęśliwie, w krakowskim teatrze ad 2024, wiele udało się ocalić, a nasi aktorzy – także w kinie – pokazali jak wiele mogą i potrafią. Czekamy na jeszcze lepszy 2025.
Nel Kaczmarek
Jeszcze nominalnie studentka AST w Krakowie. W „Pieśniach do bogów świata" pod opieką Weroniki Kowalskiej na Scenie im. Jerzego Treli, udowodnia możliwości wokalne, ale największe sukcesy daje jej kino i seriale. Nie mam wątpliwości, że właśnie na planie filmowym Nel czuje się najlepiej. Prawie nie schodzi z planu – gra w najlepszych serialach premium: w „Informacji zwrotnej", „Rojście. Millennium", czy czekających na premierę „Zakładnikach". Dekoracyjną, ale wyrazistą rolę zagrała w hicie Netflixa, „Napad", większą w „Lanym poniedziałku", filmie o rodzinnych tajemnicach umieszczonych w kontekście rytuałów religijnych, jednak największym sukcesem Kaczmarek jest kreacja Mai w debiutanckiej „Utracie równowagi" Korka Bojanowskiego (wyróżnienie aktorskie jury na festiwalu w Gdyni). Pozornie jest to film o przemocy na wydziałach aktorskich, tak naprawdę jednak o odwiecznym zagubieniu wrażliwców, nadwrażliwców, szukających w aktorstwie (i w paru innych profesjach), szansy na poznanie siebie, zrozumienie własnych wyborów. Od Nel bije w tym filmie jasność. Chciałoby się, żeby nie schodziła z planu. To bodaj największy dar młodej aktorki. Jasność, za którą się tęskni.
Grzegorz Łukawski
Jakie miłe zaskoczenie. Wydawało mi się, że o Grzegorzu Łukawskim wiem naprawdę sporo. Widziałem go przecież na scenie nie raz, doceniałem aktorskie poczucie humoru, ale i możliwości dramatyczne. W rodzimym Teatrze im. Słowackiego można oglądać Grzegorza w kilku ciekawych spektaklach, między innymi w „Botticellim" i w arcyciekawej instalacji Agaty Dudy-Gracz, „Proszę Państwa, Wyspiański umiera", jednak w tym sezonie Łukawski zaskoczył mnie przede wszystkim główną rolą w autorskim przedstawieniu Pawła Szumca pod mało cenzuralnym tytułem: „Jak spieprzyliśmy wszystko" w Teatrze KTO. W wybornym duecie z Katarzyną Chlebny, jedną z bohaterek ubiegłorocznego rankingu, Łukawski dostał wreszcie szansę na pokazanie pełnego zakresu umiejętności. Sztuka Szumca jest feerią głosów rozpisanych na postaci z przeszłości, teraźniejszości, a i przyszłości zapewne, dzięki którym jest jak jest. Bardzo źle, chwilami dobrze. Oto człowiek. Cierpiący, wątpiący, banalny, ciekawy.
Intencje reżysera doskonale zostały przez Łukawskiego zrozumiane i wyczute. Jest w tym spektaklu wyrzutem sumienia i marzeniem o status quo. I śpiewa znakomicie. Naprawdę znakomicie. Słuchając Łukawskiego, przypomniałem sobie, że wiele lat temu uczestniczyłem w tajnych niestety koncertach rockowych z udziałem tria muzyków: Grzegorza Łukawskiego, Radosława Krzyżowskiego i Krzysztofa Zawadzkiego. To było najlepsze trio. Panowie, czekam na come back.
Franiciszek Muła
Franciszek Muła tak jest skromny, że zapewne zdziwi się, czytając o sobie, że jest legendą. A ja tak właśnie uważam. Legenda aktorskiego Krakowa, a zarazem, nie zapominajmy, jeden z najbardziej zapracowanych, a i najbardziej lubianych w środowisku, artystów krakowskich. Muła był świadkiem narodzin i największych sukcesów Teatru STU i z tym miejscem wciąż jest związany. Na dobre i na złe. Wzruszająca jest ta stałość afektu i wierność jednej scenie. Był przecież studentem z pierwszego naboru Studio Aktorskiego Teatru STU w 1967 roku, występował w najsłynniejszych przedstawieniach Teatru STU m.in. „Spadaniu", „Senniku polskim", „Exodusie". Dzisiaj możemy oglądać go w STU między innymi jako Grabarza w kultowym „Hamlecie" i Dyndalskiego w „Zemście". Najczęściej Franciszek Muła występuje jednak w „Grotesce" - to jego teatr i jego miejsce (m.in. w „Mistrzu i Małgorzacie", „Kandydzie czyli Optymizmie",„Brzydkim kaczątku"), gościnnie także w Teatrze Barakah („Królowa wanny", „Martwe wesele"). Spektakle alternatywne, eksperymentalne, impresaryjne, familijne. Muła jest dla mnie kwintesencją misji najpiękniejszego aktorstwa teatralnego. Bez fanfar, bez celebryckich nawyków, za to z przekonaniem, że to, co się robi, ma wielki sens, a teatr może być sensem życia zarówno artysty, jak i widza. I że to sprawa serio. Z uśmiechem, pięknym uśmiechem Franciszka Muły, niemniej zawsze sprawa serio.
Ewelina Starejki
Wspaniały dowód na to, że filmową karierę można zrobić zawsze, w każdym momencie życia. O tym, że Ewelina Starejki jest aktorką znakomitą, wiedzieliśmy od dawna. Każdy, kto chociaż raz widział Starejki w Teatrze Bagatela, gdzie gra dużo, sprawdzając się w każdym niemal repertuarze, od komedii, fars, po ciekawe adaptacje klasycznej literatury, wiedział, że stać ją na wiele, w zasadzie na wszystko. I że przypuszczalnie teatr wypełnia w tym momencie oczekiwania artystyczne aktorki, skoro telefon z propozycjami filmowymi uparcie milczy. Los jednak się odmienił. Nie wiem dokładnie, kto był pierwszy, od kogo się zaczęło, ale ruszyła fala. Ewelina Starejki nie gra może (jeszcze!) głównych ról, ale jest aktorką zapraszaną na plan, cenioną. A jej filmowe role, podobnie jak te teatralne (ostatnio „Gwałtu, co się dzieje"), robią znakomite wrażenie. Świetna była w „Rojście", jeszcze ciekawsza w filmie „Minghun" Jana P. Matuszyńskiego: w obrazie o metafizyce, tajemnicy, zagrała tajemnicę bezwiedną, prozaiczną i nieobarczoną zbędnymi dodatkami. Smutek to smutek, żal to żal. Nawet żal tak niezgłębiony jak piękne, głębokie spojrzenie Starejki.
Ewa Kolasińska
W „Doppelgängerze. Sobowtórze", filmie Jana Holoubka, dostała do zagrania dosłownie jedną scenę. Zrobiła to jednak tak, że każdy tę scenę zapamięta. Bohaterkę graną przez Ewę Kolasińską odwiedza w filmie Jan Bitner (Tomasz Schuchardt), facet szukający swojej poszarpanej tożsamości. Pani Ziarko chce dać mu zupy, herbaty, cukru, i jakby przy okazji, między ową zupą a herbatą, mówi rzeczy wstrząsające – wojna, po wojnie, bidul, przemoc wobec dzieci. Tylko Kolasińska to potrafi: niby nic, miło miło, i nagle buch o ścianę.
Całe zawodowe życie spędziła w Starym Teatrze, pracuje w nim od 1973 roku. Związek na dobre i na złe. Kiedyś bywało lepiej, w ostatnich latach, nikt jakoś specjalnie nie ma na Kolasińską pomysłu. Tym większa wdzięczność za „Magnetyzm serca" i „Straszny dwór", czyli dwa raptem spektakle, w których możemy panią Ewę oglądać ma scenie (dubluje się jeszcze z Agnieszką Mandat w roli Felicji w „Pierwiastku z minus jeden"). A to jest przecież skarb, żywe srebro i złoto jednocześnie. Ma w sobie coś z ciekawskiej sąsiadki, z rozgoryczonej ciotki, ale i cierpliwej pielęgniarki, niezapominającej o ostatnim pacjencie. Zadziorna i wyciszona, jednocześnie. Teatr traci, kino zyskuje. Świetnymi nowymi rolami w „Skarbku" Tomasza Jurkiewicza i kreacją Baby Spiryny w „U pana Boga w Królowym Moście" Jacku Bromskiego, udowadnia w jak świetnej jest formie.
Jerzy Fedorowicz
Aktor, dyrektor, polityk – jednak aktor. Jerzy Fedorowicz organizuje, komentuje, uczestniczy. Krakowski na wieki wieków. Zaangażowany. Ma również cechę charakteru, która nie tylko w Krakowie nie jest szczególnie popularna. Kibicuje, nie zazdrości; wspiera, nie krytykuje; a jako polityk szuka zawsze kompromisu, chce rozmawiać.
Jerzy Fedorowicz jest również takim facetem, z którym natychmiast chciałoby się przejść na „ty". Czujemy się w jego towarzystwie jak najlepiej, a widując się średnio raz w roku, albo rzadziej, ma się poczucie, że spotykamy się regularnie. Jerzy skraca dystans. Uśmiechnięty, szczery, rozgadany. Człowiek uśmiechu i człowiek sukcesu. Tak myślałem o Jerzym zawsze, aż do momentu, kiedy parę lat temu przeczytałem serię wywiadów, w których opisywał zmagania z depresją, walkę z demonami po śmierci ukochanej żony. Odkryłem innego człowieka. Aktor jest jednak tajemnicą. No właśnie, aktor. Nieoczekiwanie, być może nawet dla samego siebie, Federowicz zagrał w tym sezonie Salieriego w „Amadeuszu" w moim ulubionym Teatrze Nowym Proxima w reżyserii Piotra Siekluckiego. Czterdzieści lat czekał na taką rolę w teatrze i wreszcie się doczekał. Wszystkie światła na „Fedora", na Salieriego. Postaci znanej przede wszystkim ze sztuki Petera Shaffera w nowym znakomitym tłumaczeniu Macieja Stroińskiego, a przecież ciekawej samej w sobie. Utalentowany artysta, kompozytor, który miał szczęście i pecha spotkać na swojej drodze genialnego Mozarta (w tej roli Vitalik Havryla).
Fedorowicz na początku drogi spotkał Swinarskiego, Jarockiego, Trelę, Stuhra, Dymną, Nowickiego. Nie grał jednak przy nich głównych ról, zazwyczaj towarzyszące. Wie, jak to wszystko smakuje, i w „Salierim" pokazuje to w przejmujący sposób.
Piotr Franasowicz
Wiele lat temu Andrzej Wanat, nieodżałowany, wielki krytyk teatralny, pisał o „Wujaszku Wani" Czechowa w reżyserii Rudolfa Zioły w „Starym", że w tamtym spektaklu rolę Michała Astrowa zagrał Jan Frycz, i że był to najinteligentniejszy Astrow jakiego Wanat kiedykolwiek oglądał na scenie. Przypomniałem sobie te słowa, oglądając „Wujaszka Wanię" w reżyserii Małgorzaty Bogajewskiej w Teatrze Ludowym, spektakl nagradzany i kochany. Postać Michała w nowohuckim „Wujaszku" gra Piotr Franasowicz i jest to znowu „najinteligentniejszy Astrow", tym razem od czasów Jana Frycza. Zdezelowany i pyszny, „czechowowski człowiek", pełen pogardy i żalu. A my czujemy, że to wszystko w nim trwa, nie minie na pewno, bo ta choroba nie mija.
Piotr Franasowicz jest gwiazdą „Ludowego". Młody aktor jeszcze, ale nie mam żadnych wątpliwości, że w zespole Małgorzaty Bogajewskiej jest jednym z liderów. Jedenaście spektakli z jego udziałem obecnie w repertuarze. Aż jedenaście.
Nic zatem dziwnego, że kino nie ma wielkich szans wygrać w jego przypadku z teatrem – to naprawdę trudna konkurencja. Udana rola w wyprodukowanym przez Borysa Szyca serialu „Forst" może okazać się jednak jaskółką zmian. Wygląd, osobowość, talent. Najlepszy Astrow jest gotowy na największe wyzwania.