Bliżej, ale czy wystraczająco blisko
„Bliżej” - reż. Eugeniusz Korin - Teatr 6.piętro w WarszawieMiło jest znaleźć się w teatrze pełnym ludzi – wszystkie miejsca zajęte i spory tłumek czekający na wyjściówki. A więc jest zapotrzebowanie na sztukę wysoką, na rozrywkę na poziomie. Warszawski „Teatr 6.piętro" stara się sprostać tym wymaganiom, bo dwa miesiące temu miała tam swoją premierę osławiona sztuka brytyjskiego pisarza, Patricka Marbera, „Bliżej".
Wyreżyserował ją Eugeniusz Korin, dyrektor artystyczny teatru, z pochodzenia Rosjanin, wprowadzony w świat polskiego teatru prawie pół wieku temu przez Tadeusza Łomnickiego. W obsadzie zaś znalazły się gorące nazwiska aktorów znanych w całej Polsce: w scenicznym kwartecie wystąpili Aleksandra Popławska, Mateusz Damięcki, Michał Żebrowski oraz debiutująca na scenie „Teatru 6.piętro" Pola Gonciarz.
Napisałam – słynna, bo sztuka Marbera przez dwadzieścia pięć lat swojego istnienia zrobiła zawrotną karierę w teatrach całego świata, także w Polsce – między innymi w Olsztynie, Łodzi i Krakowie, i została przetłumaczona na ponad trzydzieści języków. Brytyjski dramaturg zaadaptował ją także na potrzeby scenariusza filmowego: w 2004 roku Columbia Pictures wyprodukowała ekranizację „Closer" w gwiazdorskiej obsadzie, a aktorów i twórców obsypano nagrodami.
Historia przywodzi na myśl puccinowską operę „Cyganeria" – nie ma tam zbyt wiele akcji, są raczej obrazy ilustrowane rozterkami, namiętnościami, wątpliwościami i zagadkami czworga bohaterów. Bardzo ciekawe są scenografia i kostiumy autorstwa Katarzyny Borkowskiej oraz rozwiązania graficzno-porządkujące poszczególne sceny. Widzowie towarzyszą dwóm miotającym się po scenie parom, a właściwie sześciu parom, bo każda z czterech osób wchodzi w skomplikowany związek uczuciowych zależności z każdym z trojga pozostałych bohaterów. Trudna to matematyka: dwoje to para, troje to tłok, czworo to dwie pary, pięcioro to jedna para i jeden tłok, a sześcioro to albo trzy pary, albo dwa tłoki. Żarcik.
Formalnie pary są dwie, choć układ „kto-z-kim" ulega zmianom. Intencją autora sztuki było pokazanie wszystkich odcieni miłości i trudów stworzenia trwałej więzi pomiędzy mężczyzną a kobietą, relacji wzajemnego zaufania, niemożności bycia naprawdę uczciwym wobec zmiennego samego siebie i wobec drugiej osoby. Te rozterki wszyscy znamy. Dodatkowo w sztuce zawarty jest wątek pewnej tajemnicy, który niewątpliwie dodałby akcji dramatyzmu, gdyby istniała spójna narracja całej historii. Aktorzy dali z siebie wszystko, jednak ich potencjał nie został w pełni wykorzystany.
Niewątpliwym królem wieczoru był Mateusz Damięcki jako Dany – to wulkan energii i żywotności, jednocześnie aktor był jedynym, któremu udało się pokazać liniowo postać bohatera. Dany ewoluuje od starzejącego się safanduły w niemodnej fryzurze i prochowcu do pewnego siebie namiętnego kochanka, który potrafi błagać, rzucić, uwieść, być szczery – na koniec wraca do roli rozbabranego emocjonalnie dorosłego dzieciaka. To najciekawsza postać, a dodatkowym atutem Damięckiego są jego wspaniałe warunki głosowe – świetna emisja, brawo.
Bardzo dobry był również Larry, czyli Michał Żebrowski – wraz z Korinem współwłaściciel i współtwórca „Teatru 6.piętro" – jednak miałam wrażenie, że aktor hamuje swój talent i dozuje go stosownie do wizji reżysera. Najlepsze były sceny grane przez obu panów, były to prawdziwe pojedynki aktorskich temperamentów. Żebrowski był także odpowiedzialny za większość w wielu scen humorystycznych w sztuce – to wielki talent komediowy. Natomiast, mimo że scenariusz się tego wyraźnie domagał, nie widziałam żadnej namiętności pomiędzy Larrym a Ann, ani nawet pomiędzy Larrym a Alice, choć związek tej ostatniej pary oparty był właśnie na seksie i gwałtownych, szczerych emocjach.
Co do seksu, sztuka rekomendowana jest widzom pełnoletnim, bo sporo w niej wulgaryzmów oraz dość szczegółowych opisów wymiany płynów i gazów, z czego Damięcki potrafił zrobić zmysłowe przeżycie, a obaj panowie razem – świetną komedię. Była jednak i tam wielka niespójność. Reżyser, który jest również tłumaczem sztuki, za bardzo pozostał, zdaje mi się, przy jej anglosaskim oryginale. Lekki ton, przeciwstawna mu mowa ciała i jednocześnie dramatyczna treść wypowiadanych słów bardziej się bronią po angielsku niż w wykonaniu słowiańskich aktorów na scenie polskiego teatru. Zamiast logicznego przekazu mamy zatem często niekoherentny komunikat, który utrudnia odbiór emocji.
W roli Ann wystąpiła Aleksandra Popławska – piękna, kobieca, twarda i łagodna jednocześnie, jeszcze mająca nadzieję, ale już pozbawiona złudzeń. Kreacja aktorki była niezwykle ciekawa – gdyby tylko mogła być tak namiętna w kłótni, jak powinna być zdradzająca żona. Zabrakło mi jej strachu. Natomiast Popławska również przyczyniła się do licznych wybuchów wesołości wśród widzów swoim subtelnie ujawnianym talentem komediowym.
Pola Gonciarz jako młodziutka Alice, niezwykle zgrabna, zadziwiająco sprawna jako tancerka czy gimnastyczka, z nogami do samej ziemi, była rewelacyjna w scenie klubowej z Larrym jako zagadkowa striptizerka. Pozornie obojętny ton ślicznej laleczki wyginającej się w kusym stroju w akrobatyczne pozy wspaniale pasował do rozdźwięku pomiędzy tym obrazem, a prawdziwymi uczuciami dziewczyny. Gdyby tego dystansu było mniej w całości sztuki, bardziej czułabym tę postać.
Przedstawienie ma zatem ogromny potencjał i może robić takież wrażenie. A czy można było podejść jeszcze bliżej? Według mnie – tak.