"...bo wszyscy patrzą", czyli "Boa" w Starym Teatrze w Krakowie
"Boa" - aut. Anka Herbut - chor. Paweł Sakowicz - Narodowy Stary Teatr w Krakowie"Boa" w reżyserii Pawła Sakowicza to spektakl o pożądaniu. Tym pulsującym w ciele i tym dominującym w spojrzeniu. To pierwsze wyraża się w niedotyku, w kołyszących biodrach, pląsach uprawianych na podłodze w takt muzyki. To drugie choć zaklęte w oczach, ma w sobie coś więcej. Buduje napięcie, tworzy relacje, przyciąga i odrzuca jednocześnie. Oba są doskonale zagrane, ale... nie w każdym przypadku.
Boa, według powszechnej opinii, to jeden z najbardziej znanych dusicieli. Mimo stereotypowej "złej sławy" – nie stanowi zagrożenia dla człowieka. Często jest hodowany w domowych terrariach. Grozi mu wyginięcie.
"Boa" w Narodowym Starym Teatrze to sztuka, która została okrzyknięta pierwszym spektaklem choreograficznym w historii tego teatru i przedstawieniem, które trzeba zobaczyć. Mówiło się o nim dużo i... niekoniecznie dobrze.
Tak, jak wąż boa, ten spektakl nie stanowi zagrożenia dla widza. Nie zaprowadzi na szczyt zachwytu ani też nie pozostawi po sobie niesmaku. Nad całą koncepcją jednak zastanowić się warto, bo tak samo, jak wśród wężów boa, dobre spektakle choreograficzne w Polsce są zagrożone wyginięciem.
W "Boa" aktorzy na scenie przede wszystkim próbują się sprzedać. W końcu są na castingu - tym, który wynika ze scenariusza i tym - na żywo - przed naszymi oczami. Jak się okazuje, cały czas robią coś źle. Polecenia "jeszcze raz, ale z inną emocją" odbijają się echem od pustych ścian. Oni chcą być najlepsi, więc z uporem maniaka grają do nieistniejącej kamery.
W "Boa" najlepsza jest Magda Grąziowska. To ona przyciąga, magnetyzuje, onieśmiela i rzuca na kolana. Uwodzicielski kostium, wyzywająca charakteryzacja, mocne spojrzenie i doskonałe poczucie rytmu. Parafrazując słowa powtarzane kilkukrotnie w spektaklu: wchodzi na scenę i wszyscy patrzą tylko na nią. Jest "słońcem na szarym niebie".
W obsadzie znaleźli się również: Ewa Kaim, Katarzyna Krzanowska, Radosław Krzyżowski, Aleksandra Nowosadko, Przemysław Przestrzelski i Łukasz Szczepanowski. Na teatralnych deskach próbują uwieść widza i tańczą (a może próbują tańczyć?)... sami, w parach w różnej konfiguracji (damsko-damskich czy męsko-męskich).
Scenografia jest utrzymana w nurcie minimalistycznym. Dzięki temu dobrze widać każdy ruch aktorów. Sylwetki, ruchy, zakresy możliwości tanecznych. Nawet gdy gaśnie światło – widać, kto w mambo czuje się doskonale, a tańcem się bawi, a kto jest zaskoczony prowadzeniem partnera, ale stara się dotrzymać mu kroku. Choć doceniam różnorodność i zamysł – myślę, że ten spektakl mógłby stać się prawdziwym teatralnym odkryciem, gdyby postawić w nim na tancerzy teatru tańca.
Muzyka do spektaklu jest dobrana doskonale. Natomiast nagłośnienie momentami daje wrażenie playbacku. Dopiero kiedy zostało całkowicie wyłączone, można było się przekonać, że wszystko odbywa się na żywo. To za sprawą Magdy Grąziowskiej, która fenomenalnie wykonała jedną z hiszpańskich piosenek.
Kostiumy Mileny Liebe mają zwracać uwagę i tak też robią. Mała czarna nagle nabiera blasku, kiedy aktorka - jak rasowa modelka - prezentuje plecy. Z prześwitującej siatki dokładnie widać stringi ozdobione cekinami. Kolejna obcisła sukienka staje się zdjęciem rentgenowskim, na którym najwyraźniej są zaznaczone sutki. Aktorzy noszą obcisłe koszulki, kolorowe skarpety i adidasy świecące kryształkami. Buty w tym spektaklu są nie bez znaczenia, bo po nich można poznać tancerza (lub przynajmniej osobę, która z tańcem miała do czynienia).
„Boa" bez wątpienia stawia na ciało, hipnotyczny rytm i choreografię. W spektaklu pada niewiele słów, ale jak już są, to wprowadzają pewnego rodzaju przewidywalność. Widzowie, choć nieliczni na niedzielnym spektaklu, patrzą. Chciałoby się zapytać za aktorami: „dlaczego tak patrzą?" i odpowiedzieć „bo wszyscy patrzą".