Był bal...
dusza polska w karnawaleA on stąpa powoli, niby od niechcenia;
Ale z każdego kroku, z każdego ruszenia
Można tancerza czucia i myśli wyczytać (...).
Stąpa prędzej, pogląda na rywalów z góry
I swą konfederatkę z czaplinymi pióry
To na czole zawiesza, to nad czołem wstrząsa,
Aż włożył ją na bakier I pokręcił wąsa (...).
Czasem staje na miejscu, rękę grzecznie wznosi
I żeby mimo przeszli, pokornie ich prosi;
Czasem zamyśla zręcznie na bok się uchylić,
Odmienia drogę, rad by towarzyszów zmylić,
Lecz go szybkimi kroki ścigają natręty
I zewsząd obwijają tanecznymi skręty.
Tak portretował Podkomorzego, prowadzącego Zosię w pierwszej parze poloneza, Adam Mickiewicz w "Panu Tadeuszu". Polak w tańcu stał się wielkim tematem dla artysty. W jego postawie, spojrzeniach, gestach i ukłonach - pełnych znaczenia, dumy, a przy tym tajemniczych niedopowiedzeń, nieuchwytnego powabu - poeta odnalazł wzorzec ojczystej kultury.
Salon pełen strojnych pań
W roku 1931 wydany został w Polsce utwór, który stał się prototypem ideowego profilu "Gazety Wyborczej". Był to zbiór szkiców Tadeusza Boya-Żeleńskiego pt. "Znasz-li ten kraj?" ukazujący w krzywym zwierciadle polską kulturę. Alkoholowe i obyczajowe ekscesy cyganerii z przełomu XIX i XX wieku miały wskazywać na jedyne - rzekomo - źródło godnej uwagi twórczości artystycznej. Opinia publiczna podzieliła się w komentarzach na temat książki. Część inteligencji uległa fascynacji wizją, która narzucała fałszywe kryteria: to, co jakoby "artystyczne", "oryginalne", musiało łączyć się z moralnym zepsuciem i degeneracją kultury.
Janina z Puttkamerów Żółtowska, wnuczka Maryli Wereszczakówny i żona profesora filozofii Adama Żółtowskiego, odnotowała w swoim pamiętniku, że wobec wielkiego rozgłosu w lewicowej prasie, jaki towarzyszył wydaniu książki, jej mąż poczuł się zmuszony do energicznego publicznego protestu przeciw przewrotności autora, który "jednostronnie i kłamliwie przedstawia jedną pijacką bandę jako główne ognisko cywilizacji". Boy, dodaje Janina Żółtowska, "tchnie maniacką antypatią do arystokracji i tym naturalnie niesłychanie zacieśnia krąg swoich obserwacji życiowych. Nocne wrzaski po kawiarniach nie są pełnią życia, a w podnoszeniu ich artyzmu tkwi literacko-żebracza pycha".
Profesor Żółtowski skwitował całe zamieszanie wokół książki sarkastycznym stwierdzeniem, że "pokrewne duchy spłodzone w kawiarni zawojowały dziś Polskę. Ja nie rozumiem, dlaczego mam się nimi zachwycać, a gardzić salonem pełnym pięknych i strojnych kobiet rozmawiających przyjemnie i uprzejmie. W Polsce utarł się jednak przesąd gardzenia salonami, tak jak w Anglii papieżem i papizmem".
Sama Janina Żółtowska była niestrudzoną organizatorką domowych wieczorków tanecznych, które miały charakter kameralny z racji niezbyt obszernych pomieszczeń w poznańskim mieszkaniu profesorostwa, ale zawsze wyróżniały się polotem. Połączone z zabawą literacką - np. odgadywaniem emblematów na strojach gości, które miały symbolizować jakiś utwór lub postać literacką - były okazją do zaprezentowania swojego stylu, estetycznych upodobań, dobrego smaku. Gospodarze, kierujący się jedynie chęcią stworzenia atmosfery jak najbardziej przyjaznej przybyłym, w której każdy - a zaproszeni reprezentowali przekrój przez wszystkie pokolenia - czułby się szczególnie upragnionym gościem, dbali o najlepszą muzykę, przemyślaną i nastrojową kompozycję kolorystyczną wnętrza, niosące element miłego zaskoczenia przekąski między tańcami. Alkohol podawano w ilościach umiarkowanych i tylko dorosłym.
Janina Żółtowska wspomina "wieczór tańcujący", który wraz z mężem urządziła w 1927 roku: "Przed owym poniedziałkiem co chwila kontrolowałam listę zaproszonych w tym przekonaniu, że tak jak na poprzednim wieczorku przeważa młodzież. Jeszcze na sobocie u Żychlińskich uczyniłam umiejętny połów panów do konwersacji". Widocznie nie okazał się całkowicie owocny, skoro w trakcie wieczoru poważnym zmartwieniem pani profesorowej (jedynym na szczęście) był fakt, że "około drugiej czy trzeciej w nocy dawał się odczuć brak panów do zabawiania starszych pań".
Zasadniczym celem tych wieczorków było spotkanie, rozmowa w atmosferze afirmacji, szczerego i pełnego atencji zainteresowania drugim człowiekiem. Francuzi mają na tę okoliczność zarezerwowane słówko "reverence" oznaczające w naszej polszczyźnie zapomnianą rewerencję. Niezbyt już młodą w owych czasach (przełom lat 20. i 30.) gospodynię niezmiennie cieszyła obecność młodzieży. Nie mogło jej zabraknąć, ponieważ dom autorki wspomnień, podobnie jak inne domy, gdzie organizowano analogiczne spotkania, brały sobie za punkt honoru pielęgnowanie dobrych obyczajów towarzyskich. Janina Żółtowska wspomina entuzjazm młodych ludzi dla tej formy zabawy w domach zaprzyjaźnionych rodzin. "Młodzież zjawia się tylko tam, gdzie tańczą, albo za specjalnymi zaproszeniami. Ta młodzież jawi się jako uprzejma, przyjemna i miła".
Bal krakowski i bal lwowski
Rodziną, która wniosła wiele do polskiej kultury życia towarzyskiego, połączonego z wydarzeniami artystycznymi, byli Potoccy, właściciele krakowskiego pałacu "Pod Baranami", który słynął z wielkich, pełnych atrakcji balów, określanych mianem "fundamentu karnawału" w Krakowie. "Obdarzeni wielkim instynktem politycznym i społecznym, stworzyli atmosferę jedyną dla kultury i sztuki, dzięki której uniwersytet i teatr współżyły z towarzystwem" - komentuje Janina Żółtowska.
Galicyjskie i krakowskie bale, zwłaszcza te wydawane w pierwszej połowie XIX wieku, należały do najsłynniejszych w Polsce i stały się wyznacznikiem pewnego wysokiego, specyficznie polskiego stylu tego typu imprez. "Wielkie rody organizowały je w swoich pałacach, rodziny ziemiańskie, które przyjeżdżały tylko na karnawał, wynajmowały na organizowane przez siebie bale sale u Knotza, a później w Hotelu Drezdeńskim lub Hotelu Rosyjskim" - pisze Aldona Cholewianka-Kruszyńska ("Biały Karnawał", w: "Wiadomości Ziemiańskie", 12/2002). Goście, którzy nie dysponowali własnymi siedzibami, w których można by urządzić tak dużą imprezę, bądź byli mniej majętni, czuli się w obowiązku zrewanżować za zapraszanie ich na bale - dziś niemal zapomniano tę, do niedawna ściśle przestrzeganą, zasadę życia towarzyskiego: rewanżów, rewizyt i podziękowań. Gdy karnawał się kończył, kawalerowie "wydawali bardzo wystawny, składkowy bal kawalerski, na który prosili damy, w których domach bywali".
Potoccy, którzy swojemu życiu towarzyskiemu nadawali prawdziwie arystokratyczny rozmach, specjalizowali się, można by rzec, w balach wielce oryginalnych. Wydawali je w Krakowie dla całego miasta, nie tylko dla arystokracji. Bywali na nich mieszczanie, kupcy, sfery urzędnicze, ludzie, których kultury osobistej gospodarze byli pewni. W 1829 roku krakowski bal Potockich, na którym bawiło się 550 par, zakończył się kotylionem, który poprowadził Jan Stadnicki. Do pierwszej pary poprosił żonę krakowskiego drukarza, panią Gieszkowską. Przekąski ułożone były na wielopoziomowych okrągłych stołach, wśród pasztetów i barwionej galarety w formie kaplic, drzew i postaci królował w całości upieczony dzik.
Polacy lubili w przerwie między tańcami podziwiać "żywe obrazy". Maria Morska w Sieniawie w latach 20. XIX wieku wystawiła w trakcie balu "żywe obrazy" przedstawiające najsłynniejsze dzieła mistrzów baroku. Mimo dość ściśle przestrzeganego tzw. protokołu balów karnawałowych (jak pisze Józef Dunin z Głębowic, "najpierw walc, przy którym każdy tancerz musiał obtańczyć panny domowe, swoje krewne, wreszcie panny, z którymi miał zamiar tańczyć tańce proszone, tj. kadryl, mazur z kolacją, kotylion, kadryl, biały mazur") bale inspirowały gospodarzy do obmyślania najróżniejszych atrakcji, które miały wiele wspólnego z teatrem.
W 1913 roku w Krakowie wydano karnawałowy bal w pałacu na rogu ul. Brackiej i Rynku, własności Potockich z Peczary. Goście przybyli w strojach z czasów Ludwika XVI i Marii Antoniny. Gospodarz, Franciszek Potocki, niczym postać z portretów, wystąpił w białej peruce i "fraku beżowym Directoire". Stosowne kostiumy dostała także służba. "Kiedy Zofia Zamoyska z Wysocka do jednego ze służących zwróciła się: \'A to z nas małpy zrobili, prawda, Wojciechu\'?, ten odpowiedział z powagą: \'Ze mnie nie, proszę pani hrabiny\'" (Aldona Cholewianka-Kruszyńska).
Bohater mazur, faworyt polonez
Nie da się ukryć, że dawne bale stawiały przed uczestnikami wysokie wymagania nie tylko co do poziomu kultury, znajomości form towarzyskich (obowiązkowa lekka, finezyjna konwersacja) czy niegrymaszenia przy obowiązkach wobec partnerek. Każda panna zaproszona na bal, niezależnie od urody, musiała przetańczyć co najmniej kontredansa, mazurka i kotyliona, zresztą zawsze zapraszano nieco więcej panów niż pań, by te ostatnie nie były ani przez chwilę samotne; do tańca należało prosić nie tylko panny - choć te miały pierwszeństwo - ale także starsze damy; wodzirej, który musiał zaprosić do tańca najpierw pannę domu, starał się przetańczyć przynajmniej jeden taniec z każdą panną obecną w salonie; ta zasada dotyczyła - rzecz jasna - balów bardzo kameralnych. Niezbędne były ponadto: zręczność, gibkość, wdzięk przy poruszaniu się i dobra kondycja.
"Nasz taniec był wyrazem jakiejś żywiołowej radości życia, ujętej w formy starannego, wykwintnego wychowania. Dzisiejsze tańce, wyjąwszy może niektóre, mają w sobie coś z lubieżnego ocierania się prymitywnych mieszkańców Czarnego Lądu, ale estetyki ruchu trudno mi się w nich dopatrzeć" - pisał w swoich galicyjskich wspomnieniach Marian Rosco Bogdanowicz.
Sam mazur był pod tym względem tańcem wyjątkowo wysoko unoszącym poprzeczkę. Rosco Bogdanowicz wspomina bal szlachty w okazałych, wspaniale udekorowanych salach Kasyna Miejskiego we Lwowie z udziałem cesarza Franciszka Józefa. Bohaterem balu był oczywiście mazur. "Jeden z polskich szlachciców poprowadził mazura \'ognistego w tempie, ale wykwintnego w formie\'. Panie tańczyły z wdziękiem dziś już zupełnie nieznanym. Cesarz był zachwycony i z uśmiechem pełnym aprobaty przypatrywał się \'grzmiącym hołubcom i przeróżnym figurom\'" (za: dr Artur Górski "Ziemianie - elita narodu").
Pod koniec XIX wieku tańce na polskich balach w ogóle bywały "niezmiernie żywe, pełne figur i pomysłowości, a powolny kontredans o sześciu figurach kończył się skoczną galopadą". Na balach lwowskich tańczono też nieznane już dziś lansjery, "przy których wysilaliśmy się na zabawianie konwersacją naszych dam" - wspomina Marian Rosco Bogdanowicz. Przypomnieć sobie warto także ów "poemat w poemacie" ku czci poloneza zatańczonego z wielkopańską klasą przez Podkomorzego w "Panu Tadeuszu".
Strój balowy był także swego rodzaju wyzwaniem, a swobodne noszenie go i obchodzenie się z nim w trakcie tańca znamionowało klasę i obycie towarzyskie. Wielką popularnością w klasach wyższych cieszyły się bogate stroje polskie, których już nie nosiło się na co dzień, lecz zwłaszcza mężczyźni z przyjemnością i dumą zakładali je na bal. Taki strój nie był przebraniem, lecz czymś najbardziej naturalnie pod słońcem dostosowanym do miejsca, czasu i okoliczności. Był wyrazem szacunku wobec siebie i osób obok.
"Nie przeszkadzały paniom suknie o długich trenach, pomimo że strzec musiały swego ogona, trzymając go umiejętnie w tańcu, nie przeszkadzały mocno zasznurowane gorsety, rękawiczki powyżej łokcia ani wachlarze w ręce, nie przeszkadzały panom sztywne koszule, nie przeszkadzały im białe rękawiczki, których w tańcu nie zdejmowało się nigdy, a każda z pań, jak i każdy pan czuli się strojni i eleganccy. (...) W początkach XIX wieku do stołu z kolacją zasiadały tylko damy, panowie zaś usługiwali swym tancerkom i sami jedli, stojąc. Z czasem zasiadali przy oddzielnych stołach, by w końcu zasiadać przy wspólnym stole z damami" (Józef Mineyko "Wspomnienia z lat minionych").
Dopiero I wojna światowa, burząc stary porządek, jak przypomina Aldona Cholewianka-Kruszyńska, położyła kres hucznym karnawałom, wraz z całą ich obyczajową i kostiumową stroną. "Zniknęły gorsety, turniury, treny, egrety, plastrony i białe glacé rękawiczki".
Szkoła dobrych obyczajów
Jedną z funkcji balów było gromadzenie funduszy na szczytny cel patriotyczny lub społeczny (bale charytatywne), np. na Czerwony Krzyż (w początkach XX wieku), szpitale, ochronki, przytułki. Rytm balów w jakiś sposób odzwierciedlał narodowe nadzieje, zwycięstwa i klęski. Po obydwu XIX-wiecznych powstaniach obowiązywała żałoba narodowa i nikt nie urządzał balów.
W 1811 roku Zofia z Czartoryskich Zamoyska uczestniczyła w Warszawie w "balu składkowym dawanym przez wojsko dla ukochanego księcia Józefa Poniatowskiego. Zofia Zamoyska i księżna Izabela [matka - E.P.P.] wraz z pozostałymi dostojnymi damami poprosiły do tańca prostych żołnierzy, prawdziwych wiarusów (...) i ruszyły z nimi do poloneza. Ślicznie to było patrzeć i długo, długo tańcowali odbijanego, aż wszystkie damy kolej odbyły" (wspomnienia Leona Sapiehy, za: A. Cholewianka-Kruszyńska "Piękna i dobra").
Z kolei po klęsce armii napoleońskiej, w zimie 1813 roku, w Krakowie próbowano ratować nastroje urządzaniem, jakby nigdy nic, balów i fet, "aby okazać, że nie upadano na duchu i że miano wiarę w szczęście Napoleona" (Leon Sapieha). Jednak Zofia Zamoyska "umiała wśród nich zachować właściwą miarę. Udzielała się jak najmniej towarzysko, nie mogąc tego zupełnie odmówić, a w swoim domu żadnych zabaw nie wyprawiała" ("Piękna i dobra").
We Lwowie u schyłku XIX wieku Alfredowa Potocka występowała "jako najdostojniejsza protektorka na balach publicznych" - bale te były lwowską specjalnością (A. Cholewianka-Kruszyńska). Cieszyła się wielką estymą w kręgach mieszczan lwowskich i miała z nimi doskonały kontakt, "zawsze odnosiła się do nich z ujmującą grzecznością, a zjechawszy na zimę do Lwowa, pierwsza składała karty [bilety wizytowe - E.P.P.] w ich domach".
Tancerz, czyli rycerz
Jak wyglądały stosunki wzajemne młodych ludzi w czasach, gdy masowa kultura nie narzucała wzorców zachowań nieobyczajnych, praktykowanych dotąd jedynie w środowiskach patologicznych? Gdy nie przymuszano dzieci i młodych ludzi do uczestniczenia w deprawujących i niszczących wrażliwość "lekcjach wychowania seksualnego"? W dobrych domach polskich dzieci i młodzież przygotowywano do przyszłych ról ojców i matek, wychowując je w duchu służby drugiemu człowiekowi. Teresa Karśnicka-Kozłowska wspomina swoją pierwszą, na poły jeszcze dziecięcą sympatię, kolegę brata z męskiego gimnazjum. Ujął ją opiekuńczością, gdy w czasie wiosennych ferii goszczono go w niewielkim dworze dziadków Karśnickich i wieczorami przeprowadzał panienki do noclegowej kwatery w tzw. Savoyu, na obrzeżach parku. "W długim, granatowym szynelu i obowiązkowej czapce uczniowskiej był postacią nader solidną i obronną na te wieczorne przemarsze. Szarmancko brał pod jedną rękę Łusię, a pod drugą mnie i już bez lęku posuwaliśmy się w kierunku Savoyu. Ja, chuda dwunastolatka, bardzo polubiłam tego uroczego, 16-letniego Władzia". A już szczególnie od momentu, gdy w wielkanocne popołudnie poprosił ją o pierścionek z bursztynem: "Bym miał, Tesiuniu, pamiątkę od ciebie" (T. Karśnicka-Kozłowska "Dawniej niż wczoraj").
"Ziemiaństwo zawsze było nośnikiem nie tylko patriotyzmu, ale też dobrych obyczajów i wykwintnego smaku. W środowiskach ziemiańsko-szlacheckich królował duch rycerskości" - przypomina poseł Artur Górski. "W procesie wychowania młodego ziemianina zawsze podnoszone było męstwo, odwaga czy szacunek okazywany kobietom, a nade wszystko poczucie honoru. Grzecznościowy szlachecki kodeks postępowania obejmował drobiazgowe wskazania dotyczące ubierania się, zachowania, aż po sposób prowadzenia konwersacji i sztukę pisania listów, a także zabawy" ("Wiadomości Ziemiańskie", 37/2009).
Tam, gdzie przestrzeganie konwencji było zaszczytem, nie udręką, pozostawiano jednak zawsze miejsce na swobodę, fantazję i poczucie humoru. Na polskich balach atmosfera była zwykle bardziej radosna i nie tak sztywna jak w wielu innych krajach europejskich. Ten polski typ zabawy wyjątkowo odzwierciedla nasz narodowy taniec - główny obok poloneza - mazur.
Joanna Krasińska-Głażewska wspomina wielką sympatię, jaką cieszyli się w jej domu rodzinnym młodzi oficerowie ze Szkoły Podchorążych. Dla młodziutkiej dziewczyny, jaką była w latach 30. ubiegłego wieku, starszy o kilka lat oficer był jak rycerz, na którym można zawsze polegać. "Wiemy dobrze, że rycerz bronił wiary, ojczyzny, rodziny, uciemiężonych, słabszych i odznaczał się szlachetną postawą wobec kobiet. Honor i ojczyzna były zawołaniem rycerzy. Kochaliśmy wojsko polskie".
15 sierpnia 1937 roku, w święto Wniebowzięcia NMP i rocznicę Cudu nad Wisłą, odbył się w Świsłoczy, w domu babki autorki tych wspomnień, Marty Kazimierzowej Krasińskiej, wielki bal na zakończenie manewrów wojskowych. Poprzedziła go Msza św. polowa z fanfarami. Orkiestra wojskowa na ściernisku za parkiem odegrała "Boże, coś Polskę". "Wieczorem w dużej sali zaczęto kotylionowego walca. Moja starsza siostra Hanusia była pierwszy raz w długiej sukni. Mnie jeszcze nie wolno było mieć sukni dorosłej. W Świsłoczy byłyśmy jakby pannami domu, więc wszyscy kawalerzyści znający dobre obyczaje obtańcowywali nas szarmancko. Walc figurowy prowadzony z ognistą fantazją przez por. Komorowskiego, który zaprosił mnie do tańca. Jedyne wspomnienie tego rodzaju! (\'Panie do środeczka\'. \'Panie na prawo, Panowie na lewo\', \'Panie do kółeczka\' i wreszcie \'Panie wybierają\'). Co za zażenowanie dla czternastoletniej dziewczyny wybrać sobie dansera spomiędzy setki przepięknych oficerów! (...) W tłumie par straciłam z oczu mego kawalera, por. Komorowskiego, i chwilę stałam, wahając się, gdy jakiś młodzieniec poprosił mnie do tańca. Muzyka zaczynała płynnie takty walca, kiedy porucznik Komorowski krokiem tanecznym posuwał się przez całą salę z okrzykiem skierowanym do mnie: \'Moja tancerka, moja tancerka!\' I odbił mnie młodemu oficerowi. Po tym tańcu odprowadził mnie do Rodziców; generał znajdujący się wraz z nimi zapytał: \'Czy panna zadowolona?\'. A kawaler, trzaskając obcasami, powiedział: \'Ku chwale Ojczyzny, panie generale!\'" (J. Krasińska-Głażewska "Dwa światy").
Powrót balu
I oto dziś, gdy wydawałoby się, mamy czasy dyskotek, wszechwładnie panuje święto kiczu i pospolitości w lansowanych przez większość mediów stylach bawienia się, a nierzadko proponuje się istne rozpasanie jako formę tańca - tradycyjny polski bal niepostrzeżenie wraca do łask. Z okazji Święta Niepodległości (w 2008 i 2009 roku) odbyło się wiele takich balów. Niektóre proponowały starannie wystylizowane atrakcje, jakby organizatorzy chcieli uczynić wszystko, by przywołać atmosferę dawnych polskich balów. Towarzyszyły im koncerty wokalne, z ariami, popisy skrzypków, loterie, wspólne śpiewanie pieśni legionowych. Obowiązywały godne i eleganckie toalety.
Wracają tradycyjne bale karnawałowe, które kończą się lub rozpoczynają polonezem, do których uczestnicy przygotowują się, biorąc udział w lekcjach tańca. Coraz to nowe środowiska nie ukrywają fascynacji dawnymi formami zabawy towarzyskiej, które dla Polaków nie utraciły uroku. Warto je sobie przypominać, uczyć się tych form, jak lekcji utraconego języka. Czym on jest? Nade wszystko atencją i subtelnością we wzajemnym odnoszeniu się do siebie ludzi, bogactwem kurtuazyjnych form między przedstawicielami obydwu płci, które czynią ich relacje pełnymi ciepła, bezpieczeństwa, uroku. Poseł Artur Górski tak podsumowuje swe spostrzeżenia z karnawałowego balu Polskiego Towarzystwa Ziemiańskiego w ubiegłym roku:
"Polonez na początek, potem walc angielski, wiedeński, kilka razy tango, polka dla zuchwałych. Młode panny lub stateczne damy w wykwintnych kreacjach. Panowie o wyszukanych manierach, nienagannie ubrani w garnitury lub smokingi (przez cały bal nie zauważyłem, aby któryś z panów, mimo \'morderczych\' pląsów i kropel potu na czole, ściągnął marynarkę!). Towarzystwo o szlachetnych rysach twarzy. Byłem pełen podziwu dla ludzi, jak potrafią na chwilę zapomnieć o swych krzywdach i bawić się w swoim gronie, mimo bardzo podeszłego wieku. Ci ludzie pamiętający osobiście, albo - młodsi - z przekazów ojców i dziadków czasy świetności swoich herbowych rodzin, nie są dzisiaj właścicielami ziemskimi, nie mają majątków, które pozwoliłyby im na czynienie dobroczynnych fundacji. Ale są żywym świadectwem nieśmiertelności kultury i ducha polskiego ziemiaństwa".