Car jest ubrany
"Borys Godunow" - reż. Peter Stein - Teatr Polski w WarszawieSpektakl uprawiał słaby rodzaj lansu przedpremierowego, mówiąc ustami aktora tytułowego, a zarazem gospodarza, że tyyyle pieniędzy poszło. Pana pieniędzy, jeśli można spytać? Etnologia mówi o czymś takim "potlacz": pokazowe rozwalanie nie swoich zasobów. Była taka anegdotka u Mrożka, nie mylić z Mrozkiem, której teraz nie mogę znaleźć, odtwarzam z pamięci. Gospodarz oprowadza gościa po swoich pokaźnych dobrach. "Mój dom - powiada. - Moja żona. Moje auto. Mój dyplom doktorski". Na co gość zdejmuje spodnie i powiada po francusku: "Mon cul".
No i teraz co z tym zrobić, że spektakl jest dobry? Jest dobry, choć nie ma prawa. Chciałoby się mu dogadać, żeby se nie myślał, chciałoby się mu "wyrównać". Mógłby chociaż się nie udać tak jak "Proces" Lupy, który poziomem bufonady twórców ustanowił pewien rekord, lecz potem przynajmniej przeszedł samozaoranie, znane też jako premiera. "Proces" powinien był na zawsze pozostać w procesie, na zawsze w produkcji, nigdy nie przechodzić do fazy eksploatacji.
Na co poszły te miliony wydane na "Godunowa"? Głównie na dekory, na drugim miejscu na stroje, na trzecim na reżysera. "Godunow" Petera Steina ma w sobie coś cyrkowego. Jest go celowo za dużo, za dużo ludzi, za dużo ciuchów na ludziach, za dużo dekorów i za dużo zmian dekorów. Mówię to "za dużo" 100% afirmatywnie. Jest to spektakl na bogato, co by mogło mi nie pasić, gdybym miał inne poglądy, to znaczy w ogóle jakieś. "Borys Godunow" z Teatru Polskiego jest tak jakby teledyskiem: lyricsy napisał Puszkin, a zadaniem reżysera jest walić po gałach. W takim wypadku nie da się oszczędzać. Ten tekst częściej wystawiają sceny operowe i tu też jest coś z opery, coś z jej nadmiaru, jej hieratyczności.
Właśnie: hieratyczny. Taki jest głównie ten spektakl. Gdyby oceniać jego "psychologię", nisko byśmy ocenili, zaraz by było, że niewiarygodny. Choćby scena umierania: tron się przewraca, dotknięty przez duszka, car poczyna rzęzić, ale z bardzo piękną dykcją, nie umrze od razu, mamy czas się wzruszyć, bo wszystko jak w bajce. Następca ciśnie, że płacze, dając tło carowi do pięknego zgonu. Możesz zdecydować, czy reagujesz na takie znaki sceniczne, czy cię to w ogóle bierze. Ja bardzo chętnie, bowiem lubię sytuację, gdy mi dają wybór, gdy nic nie muszę w tę albo we w tę. Przeciwieństwem tej wolności jest teatr Frljicia, gdzie widzowie wiele muszą, chociażby nie chcieli.
W przerwie "Godunowa" miałem ciekawą rozmowę. Zeszło na Martynę Majok, na jej sztukę "Cost of Living". Rozmówczyni mówi: "Ona sobie zastrzegła, że przynajmniej jeden aktor ma być naprawdę niepełnosprawny. Po prostu nie chce oszustwa". Na co ja, niewiele myśląc: "W sensie, że nie chce teatru?".
To jest właśnie sedno sprawy: "Godunow" jest dla widzów, którzy CHCĄ TEATRU. Tak, udawajcie, róbcie przede mną coś nie naprawdę, proszę o konwencję, chcę być pięknie okłamany. Tylko w ten sposób da się opowiedzieć o takich tam różnych sprawach... A wymóg aktorstwa "stuprocentowego", które nie jest już aktorstwem (tylko nie wiem, życiem?), dla mnie brzmi dość groźnie. Jeszcze sobie jakiś młody serio zrobi krzywdę, żeby wygrać casting. Musieliby zaznaczyć, że zapraszają tylko z kalectwem od urodzenia.
"Borys Godunow", spektakl ostentacyjnie konwencjonalny, bezwstydnie dziadowy, wysoce "skłamany", montuje się wyciemnieniem, w najbardziej banalny z możliwych sposobów. Kiedy tak robi Skrzywanek w Teatrze Powszechnym, to mam wielkie ale, jednak to nie jest Skrzywanek w Teatrze Powszechnym. Głównym posunięciem dramaturgicznym jest tutaj "A teraz zmiana, szpak dziobał bociana". Jeszcze tak umiemy, a jeszcze poczekaj! Scena, zmiana, scena, zmiana. Jakby ktoś ci pokazywał swe zdjęcia z wakacji i miał tego cały album, każde foto innym filtrem. (Por. teledysk Adele do "Hometown Glory"). Jest to wielkie show, wielka POKAZÓWA, i możesz znielubić, jeśli cię wkur..., kiedy się ktoś popisuje. Mnie nie przeszkadza, kiedy jest się czym popisać, a Andrzej Seweryn ma czym i w sensie aktorskim, i jako dyrektor.
Gdyby grali to w Słowaku, to czy bym pochwalił? Ciężko powiedzieć, bo not gonna happen. Po pierwsze ich nie stać, ale po drugie - nie w sensie pieniędzy, tylko w sensie estetycznym.
Nie wiedziałem, że Peter Stein to wielkie nazwisko, ale Tomek mi powiedział, że mam na to jechać, bo jakkolwiek będzie, będzie bizantyjsko. O Steinie wiem tyle, co czytam w Internecie. Że stary, zasłużony, doceniony, wielki. Że gdy go zaprosisz do swego teatru, to jakbyś otworzył sklep z "niemiecką chemią". Stein jest mistrzem z Niemiec.
Z jednej strony miliony, ale z drugiej jest to proste, lekkostrawne przedstawienie. Po prostu mówią, jak jest napisane... Może to dlatego, że główny twórca i główny odtwórca swoje w sztuce osiągnęli, nic nie muszą udowadniać, bo udowodnili, i teraz po prostu mogą ROBIĆ TEATR? Mogą "puszczać w ruch machinę teatru"? Podobny mam feeling, czytając wznowiony ostatnio "Wykład pacierza św. Tomasza", jedno z jego dzieł ostatnich. O bardzo poważnych sprawach, tajemnicach wiary, mówi szokująco prosto.
Warszawski "Borys Godunow" zaczyna się krakowsko, artyści z południa kraju (jeden transfer z Bagateli, drugi ze Słowaka) robią entrée artystom z Paryża. Tak to się kiedyś pisało dramaty, że otwierają postaci mniej ważne, żeby widzowie zdążyli się zjawić na gwoździe wieczoru. Potem Kraków wróci w samej już fabule.
Ten Puszkin jest jak Szekspir, kolejna sztuka o władzy, konkretnie o nędzy władzy, ale bardzo dobrze, bo to sama prawda, że władza szkodzi na duszę, no i nie ma wyjścia, trzeba to wiecznie powtarzać, choć już ktoś to mówił. "Borys Godunow" mi szczególnie leży, bo pokazuje politykę jak wielkie uwiedzenie i tragiczne w skutkach. Mesydż bardzo aktualny, kiedy zaangażowanie to jest zwykły odruch, kiedy wręcz wypada się w to wszystko angażować. Szekspir i Puszkin, jeśliby pisali dzisiaj, byliby "symetrystami", bo pokazują, że to wszystko nic niewarte. A do tego rola Cerkwi, która wszystko to okadza, choć też "widzi i ocenia", bo choć trudno w to uwierzyć, związki wyznaniowe żyją własną niespójnością. Nie wiem, czym się różni ihumen od archimandryty, a archimandryta od popa, "czy jak to tam się po maorysku nazywa" (Demirski, "Triumf woli"), ale przypuszczam, że chodzi mniej więcej, jak w katolicyzmie, o podział na duchowieństwo diecezjalne i zakonne. Ci drudzy mogą fikać, bo ci pierwsi "im mogą".
To jest spektakl drużynowy, głową jest, jak wiecie, dyrektor Seweryn, ale nawet dzwony mogą czuć się "obsadzone" - ilu to statystów dźwiga rekwizyt na barkach! "Aktorstwo" w tym wypadku rozumiałbym przeto szerzej: że dekory także grają. To nie musi znaczyć, że ludzie są też z tworzywa. Na przykład Adam Cywka, wchodzący na koniec, Cywka ex machina, nie jest. Z tłumu da się również wyłowić Dominika Łosia. Aktorzy i aktorki są tak szczelnie pokryci strojem, make-upem i charakteryzacją, i tak zatopieni w wystroju scenicznym, a tak skąpo oświetleni, że raczej "wszystko gra" niż oni. I powtarzam: bardzo dobrze. Wiecie, co w takim układzie nie ma szansy im się włączyć w wieczór premierowy: "rwa aktorska". Pozdrawiam Filipa Orlińskiego, bo nosi panieńskie nazwisko mojej Mamy.
Pierwsza od nie wiem kiedy premiera w Warszawie, na której nie było śmiane. Ryk znajomych to główny wyróżnik premiery warszawskiej, a tu była cisza. Trochę słuchali, trochę się nudzili, to drugie niesłusznie. Siedziała za mną Katarzyna Pakosińska i SIĘ NIE ŚMIAŁA. Może nie ma tego w obowiązkach pozazawodowych. Był na sali Józef Hen, do którego nie miałem śmiałości podejść i zagadać, robię to na piśmie. Prędzej bym podszedł do Andrzeja Seweryna w trakcie spektaklu na scenie niż do Hena w przerwie. Dzień dobry, przepraszam, że przeszkadzam, chciałem tylko powiedzieć, że uwielbiam Pana książki! Mam wszystkie w e-bookach, wszystkie legalne.