Conrad, spotkanie dotkliwe (1)

Rozmowa z Ingmarem Villqistem

Rok Conrada minął bardzo szybko. Nie było nawet chwili na złapanie oddechu, zastanowienie się nad wszystkimi wydarzeniami, doczytanie rozpoczętych książek w nowych przekładach... Kolejny rok, kolejny patron. Jednak w redakcji „Dziennika Teatralnego" nie poddaliśmy się szalonemu tempu i wraz z Ingmarem Villqistem porozmawialiśmy w zimowy wieczór na temat minionego, ale też za sprawą spektaklu w Teatrze Śląskim trwającej celebracji, Roku Conrada. Te 365 dni obfitowały w wiele wydarzeń, wznowień, spotkań i dyskusji.

Czego można było doświadczyć, nauczyć się? Jaki miał na nas wpływ? Czy nie przeminie wraz z pierwszym powiewem wiosny? Wiele podobnych pytań padło w rozmowie z dramatopisarzem, reżyserem, scenografem, i przede wszystkim autorem spektaklu „Conrad". Rozmawiają Agnieszka Markowska i Ryszard Klimczak.

Kim był Conrad?

Był emigrantem z krańca cywilizowanego świata. Jednak przez swój zmysł obserwacji i intelektualne wyczucie potrafił wniknąć w mentalność brytyjskiego świata, który go zaakceptował. Swoją znajomość języka angielskiego potrafił wykorzystać, by konstruować zdania objaśniające najróżniejsze zawiłości ducha właściwe dla literatury rosyjskiej. Podkreślał fascynację literaturą rosyjska i amerykańską swego czasu. Twórczość Conrada w miarę dobrze poznałem dopiero teraz przygotowując się do pisania dramatu. Przeczytałem wszystkie jego powieści, opowiadania, część obfitej korespondencji. Do tego czasu miałem tylko świadomość, że jest to artysta niezwykle istotny.
Znałem jego powieści, filmy nakręcone na ich podstawie. Wysłuchałem wielu realizacji radiowych. A propozycja napisania dramatu spowodowała w pierwszym odruchu panikę, no bo rzadko kiedy udają się dramaty o innych artystach. Podobnie filmy biograficzne – ostatnio o tym mówiłem moim studentom w katowickiej szkole filmowej – to się po prostu nie udaje. Są przypadki filmowe np. o Jacksonie Pollocku w reżyserii Eda Harrisa – wzorcowy film biograficzny. Zapewne kilka innych jeszcze by się znalazło. Problemem jest groźba popadnięcia w banał, w kliszę, że żył, był biedny, umarł na suchoty, że wcześniej nikt go nie rozumiał, a teraz jest bogiem.
W przypadku Conrada niezwykle ważne są książki Zdzisława Najdera, który opisał jego życie i twórczość. Są one kopalnią wiedzy dla mnie, ale też jest wiele innych pozycji biograficznych w języku polskim i podobne kilometry półek wypełnionych książkami o Conradzie w świecie anglojęzycznym.

Jakie było pana pierwsze spotkanie z Conradem? Jego książki, konkretne postaci jakoś szczególnie wbiły się w pamięć po pierwszej lekturze, omówieniu?

To były lektury w szkole średniej, ale takie świadome spotkanie z Conradem, to była połowa lat 70. I stało się to za sprawą Andrzeja Wajdy i jego Smugi cienia. Film obejrzałem, zapamiętałem i po latach wracałem do niego. Bardzo dużo w prasie, radiu mówiło się o tej ekranizacji i też sam Wajda miał wtedy dobry czas w kinie, jednak sam film został przyjęty z pewnymi wątpliwościami. Zastanawiało mnie to. Wróciłem więc do książki i rzeczywiście reżyser zaprezentował w filmie bardzo autorskie spojrzenie na nią i samego Conrada. Następnie przypominam sobie teatry telewizji i Czas apokalipsy z 1981 roku na podstawie Jądra ciemności. I potem nastąpiła długa cisza. Conrad był; był w nas i ludziach, którzy interesują się literaturą europejską. Ale nigdy nie był na takich sztandarach jak inni klasycy. W Polsce towarzyszko się nie rozmawiało o nim, jego książkach. Inaczej jest w Anglii, gdzie on jest pisarzem najważniejszym.

Jak się panu Conrada czyta?

W przypadku Conrada często pojawia się problem tłumaczenia, że jest ono niewspółczesne. Mnie to nie przeszkadza. Może też dlatego, że jestem dramatopisarzem i moją codziennością są teksty, które pozostają w starych tłumaczeniach. Wymijam archaizmy idąc za myślą, za obrazem, za tematem... Ostatnie dwie dekady są fundamentalne dla recepcji dzieła sztuki w ogóle. Język, jak fosa, oddziela moje pokolenie od generation next. I dla mnie wyzwaniem teraz jest budowanie takiego mostu, który połączy te dwa brzegi.

To trudne zdanie. Panu już nie wypada być nastolatkiem, a mentorstwo też nie jest wysoko cenione. Grozi brak zrozumienia lub wręcz odrzucenie.

Dokładnie tak.

Pewien problem jest w rodzaju odbioru. Przykładem może być film, w którym obecnie ilość scen na minutę jest zatrważająca dla starszego pokolenia, a dla młodszego tzw. master shot jest z reguły nużąca.

One są przynależne jednak kinu artystycznemu, wysmakowanemu plastycznie z taką niespieszną narracją. I kierowane do odpowiedniej grupy odbiorców. A widz powszechny, przypadkowy, kinowy lub teatralny, uwielbiający chodzić tu i tu, ma już pewne wymagania i przede wszystkim przyzwyczajenia. 20 lat temu był bardzo duży problem z frekwencją, mimo iż powstawały fantastyczne przedstawienia. Teatr polski bywa niezwykle wtórny wobec niemieckiego. Czasami zżyna wprost założenia, układy sytuacyjne. Wychowałem się na niemieckim teatrze. Ale wracając do frekwencji. W latach 80. powstawały ważne spektakle i Jarockiego, i młodego Lupy. Było wielu ciekawych reżyserów, którzy byli odizolowani od tego, co działo się w teatrze na świecie. Wykształcili oni wyjątkowo interesujący język.

Co na to publiczność?

Różnie bywało z frekwencją w owych czasach. Teraz to się trochę zmieniło, również przez możliwość wypowiedzenia się i napisania czego bądź na temat spektaklu. Niektórych twórców to cieszy, niektórych martwi. Z jednej strony jest to swego rodzaju wentyl, a z drugiej powoduje pojawienie się także widza nowoczesnego, który przez komentowanie, wdawanie się w dyskusje, opisywanie wrażeń przy pomocy różnych mediów, czuje się współuczestnikiem, wręcz współzarządzającym spektaklem. Bo jeżeli on pisze do swoich przyjaciół, oni to następnie udostępnią, skomentują, wtedy czuje się, że ten spektakl dalej żyje. Dociera. Te zmiany są interesujące, ale także stanowią wyzwanie. Trzeba się dobrze zastanowić, co zrobić by wejść w ten kontakt z widownią, ale niekoniecznie przez takie gatunki jak farsa, komedia, czy coś, co wszyscy robią i zawsze się spodoba. Ale właśnie, może, robić takie rzeczy, jak ja robię.

Wracając do Conrada. Można wnioskować, że u pana poznawanie Conrada było pewnym procesem trwającym przez lata. Czy któraś książka, postać lub historia odegrała znaczącą rolę?

Raczej ważna była aura i klimat jego twórczości. Egzotyka – nie w sensie etnograficznym, ale raczej panoramy intelektualnej. Walka z fatum, czyli taka baza antyczna relacji pomiędzy bohaterami. Wydarza się coś, na co główna postać nie mam wpływu, bo wyszło od Boga, losu, natury i tak zmienia wektor jego drogi czy też grupy, że nie można nic z tym zrobić. Najczęściej to obnaża wszystkie jego słabości, pokazuje jaki jest naprawdę i ten bohater w końcu poznaje siebie. Dalsza jego droga to odkupywanie win, ponieważ najczęściej to poznanie dotyczy słabości, a nie bohaterstwa.

Czy postać Conrada, jako pisarza i człowieka, przez te lata poznawania, zmieniała się w pana oczach?

Ja nie wiele o nim wiedziałem do momentu przygotowań do pisania dramatu. Miałem wiedzę o jego wyjazdach, mozole codziennego życia, problemach, ale nie była to wiedza szczegółowa ani pełna.

Ten brak wiedzy o biografii pisarza ma wpływ na pana odczytanie dzieła?

To nigdy nie ma wpływu. Może ktoś nic nie wiedzieć o losach Franza Kafki, a przeczyta Proces i może zmieni się, rozwinie albo dozna olśnienia myśląc o konstrukcji społeczno-politycznej świata. Są takie książki graniczne, których przeczytanie powoduje rodzaj olśnienia, innego już postrzegania świata, rzeczywistości.

Zgodziłby się pan ze stwierdzeniem, że znajomość życia twórcy może pomóc w zrozumieniu tego, co pozostawił po sobie?

Uważam, że jeżeli chcielibyśmy dowiedzieć się czegoś istotnego o pisarzu, dramatopisarzu, poecie to wczytywanie się w takie biograficzne kwestie – urodził się, rozwiódł się, zarobił albo i nie, miał dzieci ślubne lub nie, a umarł, bo się zapił albo go zabili – tego można się dowiedzieć, ale nawet najbardziej skrupulatne śledztwo nigdy nie ujawni nam prawdy o tym artyście. To jest po prostu niemożliwe. Jeżeli chciałbym się czegoś dowiedzieć o jakimś pisarzu, czegoś naprawdę ważnego, wyjątkowego, poznać jakąś jego tajemnicę, to wygrzebię to z jego książek, spomiędzy wersów. Z pojedynczych zdań. To jest możliwe, ale czy potrzebne?

To jest jedno pytanie bez odpowiedzi, ale pojawia się i kolejne, czy pan jednak kategorycznie nie oddzielałby życia od twórczości?

Kategorycznie bym oddzielał. Jednak.

___

Nastepna strona (2)

Agnieszka Markowska , Ryszard Klimczak
Dziennik Teatralny
17 marca 2018
Portrety
Ingmar Villqist

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...