Czytanie zabija
"Imię róży" - reż. Radosław Rychcik - Teatr J. Słowackiego w KrakowieWystępuje duży problem: wszyscy znają zakończenie, takie jak w książce, takie jak w filmie, takie jak w tytule recy. Trochę to utrudnia wystawienie, bądź co bądź, kryminału.
Czy jest ktoś na sali, kto "Imienia róży" nie ma w ulubionych? Nikogo takiego nie znam osobiście. A "nie czytam książek", no bo "nie mam kiedy", to nie jest alibi. Książek nie czytasz, a filmy oglądasz? A z Seanem Connerym?
"Imię róży" jest kultowe, bo jest klimatyczne i zawiera wszystko: średniowiecze i intrygę, Sherlocka Holmesa i mury klasztorne, miłość między braciszkami i samego Diabła, religię i przemoc. To gdyby ktoś pytał, skąd się wziął Dan Brown. Nie wiem, co takiego kręcącego jest w tych wiekach średnich, ale już romantycy czuli tę wibrację.
Jeśli e-teatr nie kłamie, mamy właśnie pierwsze polskie przedstawienie zrobione z "Imienia róży".
Reżyser Radosław Rychcik jest artystą nawet znanym, lecz może nie Państwu, więc krótko przypomnę, z czego jest Państwu nieznany: z makdonaldyzacji teatru polskiego, co polega na tym, że się bierze rodzimą klasykę, np. "Dziady", "Balladynę", "Grażynę", "Wesele", "Wyzwolenie", i czyta Zachodem, zwłaszcza Ameryką. Do tekstu Poety dodajesz boisko do gry w koszykówkę, Czarnego łabędzia, imprezę w Belfaście lub "Stowarzyszenie Umarłych Poetów". Kiedy wpadł już na ten pomysł, czesał go po Polsce przez parę sezonów. Moim skromnym zdaniem wyszły mu w karierze tylko dwa spektakle, przy czym "Imię róży", w sprawie którego dzisiaj się zbieramy, do nich należy. Zasłynął "Samotnością pól bawełnianych", którą można obejrzeć jako teatr telewizji lub na żywo w Kielcach, ale szacunek ulicy ma za "Dwunastu gniewnych ludzi", o których kiedyś pisałem.
Niby nie wolno sądzić po plakacie, jeden recenzent kiedyś spróbował i narobił sobie syfu, ale w tym wypadku daję pozwolenie. Z całego spektaklu wychwyciłem tyle, co z tego postera: że będzie bardzo dosłownie i bez wyobraźni. Plakat do "Imienia róży" prezentuje różę.
Jest obecnie faza na niepomysłowość, na niewydziwianie, i jak dotąd ją chwaliłem jako powrót do jakości, powrót do rzemiosła. Ale teraz sądzę, że nie ma powrotu. Co było kiedyś rzemiosłem, dzisiaj już nie jest i już być nie może. Co było rzemiosłem, dzisiaj jest dziadostwem. Użycie kamer nie ociepla wizerunku i nie zmienia faktu, że dostajemy bejzikowy teatr słowa, w którym chodzi tylko o to, by powiedzieć swoją kwestię i odebrać normę. Artyści teatru mają krzyż pański z nami, krytykami: nawalą pomysłów, to się napisze, że jest nawalone, a nie nawalą, pisze się, że bieda. Por. konflikt tragiczny.
Po co sobie utrudniać robieniem w kostiumach? Jeżeli habit, to raczej nie na tle jakiejś tam firanki! Mamy w Krakowie wszystkie lokowane w powieści zakony: i franciszkanów, i benedyktynów, i dominikanów, i wiemy z życia, że to inaczej wygląda, na żywo dużo korzystniej niż w tym przedstawieniu. Tu jakby robili niedrogie jasełka. Słowakowi wyszedł spektakl niedokostiumowy: widzę bandę przebierańców grających w jakiejś rekonstrukcji historycznej.
Twórcy mają duży problem, choć chyba o tym nie wiedzą: wszyscy znają zakończenie, takie jak w książce, takie jak w filmie, takie jak w tytule recy. Trochę to utrudnia wystawienie, bądź co bądź, kryminału. Trzeba by chyba jak z tragedią grecką, gdzie widzowie dobrze wiedzą, kto ma za uszami, a i tak się dają wciągnąć. Ja się daję wciągnąć filmowi Annauda pod tytułem "Imię róży", choć znam zakończenie! Czemu? 1. Klimat. 2. Sean Connery.
Tutaj z klimatu, z aury tajemnicy, zostaje niedoświetlenie i niezrozumienie, kiedy mówią po łacinie. W napisach nad sceną Słowak robi miły ukłon w stronę największej mniejszości w Polsce, czyli ukraińskiej.
"Imię róży" poza historią o tym, kto zabija, jest historią o Kościele i o końcu scholastyki - o kryzysie nominalistycznym i wielkim entrée zakonów żebraczych. Totalny przełom myśli europejskiej. Dla Radka Rychcika to jest wszystko jakiś folklor, jakieś zabobony, i ewidentnie nie on napisał tę książkę, bowiem ten, kto ją napisał, zna i lubi temat. Przedstawienie wygląda na reżyserowane przez Marcina Lutra, który pragnie uwypuklić ciemnotę tych wieków ciemnych. Słowak potrafi też inaczej w kwestii "depozytu wiary", por. Stary Testament Agaty Dudy-Gracz.
W ogóle - za duża scena, nie przenosi się. Mają kontentu najwyżej na granie w MOS-ie. Okrągły ekran wieszany pod kątem zjeżdżający na sztankiecie - gdzieś już to widziałem Parę ulic dalej, w przedstawieniu "Hamlet" Starego Teatru, reżyseria Garbaczewski. Autorka scenografii otrzymuje plusik za chodzenie na wystawy, była, jak widać, w Pałacu Erazma Ciołka przy ulicy Kanoniczej i przyswoiła sobie Piękną Madonnę z Krużlowej, rzeźbę z rozkładówki, klonując ją obecnie na scenie Słowaka.
Bernarda Gui, dominikanina i inkwizytora, gra Mariusz Sianko i mu zazdroszczę, też bym pochodził bez zobowiązań w tym zestawie czarno-białym: kiecka, pelerynka, kaptur. Jest to w jego wykonaniu granie typu selfie, typu I'm lovin' it, typu I'm lovin' me. Wielki, szeroki, zachwycony sobą gest. Wilhelm z Baskerville jest grany z kolei skromnie (Rafał Dziwisz), czyli inaczej niż w filmie, gdzie postać się wykazuje bystrym, ujmującym, ironicznym intelektem.
Mam takie wrażenie, że Słowak już pozostanie sceną klasy B. Lepsze to niż C (Bagatela) lub D (Stu). Może przeklął go Wyspiański, gdy nigdy nie został, mimo szczerych chęci, jego dyrektorem i przepieprzył z Siemiradzkim konkurs na kurtynę? Być żywym, ambitnym, odważnym artystą i przegrać z lwem salonowym, twórcą ślicznych fototapet, to musiało boleć.
Wygląda, że Słowak jest teatrem drugiej szansy. To był duży challenge, zrobić "Wyzwolenie" dokładnie tam, gdzie się ten dramat odbywa, na dużej scenie Teatru w Krakowie, jak dzisiaj Słowacki sam siebie nazywa. Rychcik tę szansę skopał koncertowo, spektakl się okrył powszechną niesławą, no ale proszę, znowu proszą do roboty. Bardzo chrześcijański gest: nie pamiętać złego.
W antrakcie spotkałem Kubę Roszkowskiego, całkiem zdolnego dramaturga miejsca, czyli pisarza, którego Słowak trzyma na etacie, autora m.in. spektaklu "Rabacja", i mu powiadam o toczącej się premierze, bo chciałem jakiś komplement: "Gorsze od twojego!".
"Imię róży" jest książką o szkodliwości czytania. "Imię róży", spektakl, jest o szkodliwości siedzenia w teatrze. Jest to wszelako niska szkodliwość społeczna, bo mało kto chodzi na spektakle do teatru. "Imię róży", film Annauda, ma długość dwie godziny dziesięć. "Imię róży", spektakl, jest dłuższe od filmu, ale są dwie przerwy, wysoki współczynnik przerwy na godzinę, więc wieczór, choć długi, jest dość komfortowy. Uprzejmie donoszę na samego siebie, że wyjątkowo wysiedziałem całe. Dowód? Na końcu były brawa, a po brawach bankiet.
Jakub Popielecki w recenzji von Triera ukuł mimochodem, bez związku z tematem, trafne pojęcie artystyczno-religijne: mea kupa. Weźcie je sobie, artyści, do serca, uderzcie się w piersi. Moja kupa, moja kupa, moja bardzo wielka kupa!