Don\'t worry...
"Szczęśliwe dni",Teatr Scena STU w KrakowieW dziełach Samuela Becketta, jak chyba w żadnych innych, najpełniej wyrażają się założenia teatru absurdu. Iluzoryczna fabuła, nietypowe, bardzo charakterystyczne dialogi i ciężka do opisania atmosfera bezsensu ludzkiej egzystencji. Od tej normy nie odbiegają również "Szczęśliwe dni", dramat, którego scenicznej realizacji podjął się Krzysztof Jasiński w krakowskim Teatrze Stu.
To Winnie i Willie są bohaterami sztuki. Ona do połowy pogrzebana w stercie ziemi, przypominającej nieprzypadkowo krakowski kopiec, stale pragnie nawiązać kontakt z mężem. On zajęty czytaniem gazet, graniem na wmontowanym w kopiec fortepianie, czy też próbujący zaznać odpoczynku podczas snu, stale jest zmuszony wysłuchiwać jej opowieści. A grająca Winnie Beata Rybotycka z całych sił stara się nie dopuścić, by zapanowała cisza, przypominająca jej o zbliżającym się nieubłaganie końcu i otaczającej ją pustce.
Kolejne monologi są nie tyle wygłaszane, co produkowane. Poskładane z wielu powtarzających się części męczą i nużą. Powoli obracające się koło, na którym usytuowana jest kobieta, dopełnia obrazu monotonii i niedorzeczności życia. By uciec od śmierci, która je spuentuje, Winnie stara się oszuka rzeczywistość. Pozorami szczęścia są wspomnienia o radosnych chwilach, snucie pewnych planów na przyszłość czy też popadanie w zachwyt nad przedmiotami, które jeszcze zachowała przy sobie. Wśród nich znajduje się także pistolet, kobieta jednak nie przyspiesza nieubłaganej kolei losu, na swój sposób starając się jedynie oswoić nadchodzący koniec. Relacje pomiędzy małżonkami są pełne sprzeczności. Nie widzą się nawzajem, co jest powodem ubolewania Winnie. W naturalny sposób pragnie wzrokowego kontaktu z mężem, równie istotna jest dla niej jednak pewność, że potoku swoich słów nie wygłasza w pustkę. Do dialogu dochodzi tu rzadko, wymiana zdań jest krótka, ograniczona często do wyrzutów czy poleceń. Willie zauważalnie sili się, by odpowiadać przynajmniej na część z niezliczonych pytań.
Pomimo to jednak trwają przy sobie, i już sam ten fakt jest dla nich pewną podporą i dowodem nieraz głęboko skrywanej, ale jednak stale obecnej miłości. Z czasem rozbrzmiewający dzwonek i chwilowe przygaszenie świateł, symbolizujące kolejny, "szczęśliwy dzień", pojawiają się coraz częściej. Kobieta zatapia się w ziemię już po samą szyję. Jej unieruchomienie sprawia, że fundamentalną rolę pełnią tu słowa, gesty i mimika. Beata Rybotycka bardzo dobrze spełnia zadanie, które na niej spoczywa. Użycie kamery skierowanej wprost na nią w połączeniu z rozlokowanymi na ścianach ekranami, umożliwia tym bardziej dogłębne obserwowanie uczuć, malujących się na twarzy aktorki. A w mocno ekspresyjny sposób prezentowana jest nam cała ich gama: od radości, przez smutek, aż do końcowej rozpaczy. Wykorzystano także jej możliwości głosowe, wplatając w oryginalny tekst dramatu fragmenty polskich utworów. Konrad Mastyło - pianista krakowskiej "Piwnicy pod Baranami", również ma okazję użyć na scenie swoich muzycznych zdolności. W roli aktora sprawdza się równie dobrze. Willie nie jest wprawdzie postacią, wymagającą wielkiego kunsztu, pełni on jednak niebagatelną rolę.
"Szczęśliwe dni" Teatru Stu nie odkrywają tego dramatu na nowo. Warto zaznaczyć nieco mniejszy niż zazwyczaj poziom beckettowskiego pesymizmu. Ponad poziom wykonania poszczególnych składników składających się na całość wizji Krzysztofa Jasińskiego, niewątpliwie wybija się zapadająca w pamięci rola Beaty Rybotyckiej, dla której warto zasiąść wśród widzów tego spektaklu.