Fenomen Zelwerowicza
"Aleksander Zelwerowicz" - B. Osterloff - wyd. Akademia Teatralna im. A. ZelwerowiczaObiektem, który rzuca się w oczy w holu warszawskiej szkoły teatralnej, jest popiersie jej patrona, Aleksandra Zelwerowicza - aktora, reżysera, pedagoga, dyrektora teatrów, organizatora życia teatralnego. Pomnik Gustawa Żemły jest monumentalny i - choć ciężki - piękny
Jest w nim zakodowany przekaz z ubiegłego stulecia, oparta na pewnych fundamentach tradycja, moc i prestiż - i chyba nie ja jedna tak to odbieram, skoro pamiątkowymi przedmiotami po ostatnim festiwalu szkół teatralnych były właśnie miniatury tejże rzeźby.
Nie mniej znacznym przedsięwzięciem - z gatunku horacjańskich pomników trwalszych od spiżu - jest wydana przez Akademię Teatralną w Warszawie dwutomowa praca Barbary Osterloff. Monografia artysty, może i ostatnia taka monografia w starym stylu, może wydana w ostatnim momencie, bo patronów się ma dziś nie na wieki czy półwiecza, tylko na pięciolecia, a potem przychodzi rozczarowanie i odstawienie idoli do lamusa, słowem - zapomnienie, niewdzięczność. Autorka jest związana ze szkołą teatralną od dawna i zajęła się tematem także dawno. Zaczynała jako asystent, dziś jest profesorem. Jak sama przyznaje we wstępie, miała z Zelwerowiczem niejaki problem, przypływy i odpływy zainteresowania, chęć i niechęć, fascynacje i zwątpienia. Pisze, że najbardziej frapowała ją dwoistość natury Zelwerowicza, jego automistyfikacje - w pierwszym rzędzie książka Gawędy starego komedianta, z którymi znam się od lat, traktując jako źródło anegdot, ale dopiero Barbara Osterloff otworzyła mi oczy, do jakiego stopnia wielki Zelwer pozwalał sobie kreować rzeczywistość i historię tak, jak role teatralne. I że lubił, jak prawie każdy z nas, być świętszym od papieża.
Trudne musiało być zmierzenie się z mitem w wielu wersjach, z mitem artysty, którego nie widziało się na własne oczy, chyba że na fotografiach - te zresztą autorka potrafi znakomicie "czytać" i analizować. Ale jako czytelniczka nie ukrywam, że ciężko mi było przebrnąć przez setki stron odnoszących się do ról (naliczono bodaj aż 800 - inne były czasy, inne terminy oddawania premier). Najciekawsze części książki dotyczą przeszłości rodziny, będącej niejako archetypem polskich patriotycznych dobrych rodzin, także tych przez historię połamanych i wysadzonych z siodła. Ciekawa jest też historia dość kulawej edukacji młodego Aleksandra, która jednak - choćby przez samą naukę języków, przetarcie się w świecie od Genewy do Moskwy, szkołę handlową Kronenberga przyniosła świetne efekty, kształtując wybitnego artystę i pełnego inteligenta w jednym.
Kiedy czyta się tę biografię, przypomina się kultowy tekst z Czterdziestolatka - "Jestem kobieta pracująca, żadnej pracy się nie boję". Zelwerowicz bowiem robił wszystko. Grał w teatrze i w filmie. Zmieniał teatry jak rękawiczki - co sezon co innego. Odejścia i powroty. Współpraca i nielojalność. Był kobieciarzem i czułym ojcem. Prawdopodobnie piromanem. Abstynentem. Zarzucano mu za młodu i na starość sadyzm - że przyczynił się do samobójczej śmierci pierwszej żony, że po drugiej wojnie znęcał się nad studentami. Przeżył co najmniej cztery kulturowo i politycznie odmienne epoki, łącznie z tą ostatnią, po 1945 r.: komunizmem, socrealizmem, koncesjami politycznymi, emigracją dzieci, walką z Leonem Schillerem o kształt szkolnictwa teatralnego, walką z chorobą i kalectwem. Był świadkiem odchodzenia wielkich sław swej epoki (sam zmarł w 1955 r.) i być może cieszył się ze śmierci Schillera, z którym każdą próbę współpracy odbierał jako krzyż pański.
"Niejestem naukowcem, jestem praktykiem " - powiadał; i faktycznie, choć dużo wygłaszał przemówień i pisał, nie zadbał o uporządkowany kształt swojej myśli teoretycznej. Z idei szkoły aktorskiej - świeckiego klasztoru czy drugiej Reduty niewiele, żeby powiedzieć: nic nie pozostało. Jedno pewne - życie to było barwne, podszyte goryczą, przeżywane z fasonem i zawsze z podniesioną głową. Po lekturze biografii mam wrażenie, że był typem nieuleczalnego hazardzisty, raz na wozie, raz pod wozem. Najważniejsze, by się na koniec odegrać.
Książka Barbary Osterloff składa się wprawdzie z dwóch mniej więcej podobnej objętości tomów, lecz tak naprawdę są to dwie inaczej podzielone książki. Jedna scholarsko-historyczna, porządna metodologicznie, naukowa, z odpowiednią ilością przypisów, oraz część ostatnia, licząca około dwustu stron, zatytułowana Fenomen Zelwerowicza. To już nie jest tylko historia, którą można uprawiać mniej lub bardziej interesująco. To imponująca warsztatem i wyobraźnią praca analityczna, rozbierająca postać artysty na czynniki pierwsze i scalająca je w nową jakość, niezależną od przekłamanych, zdawkowych i banalnych recenzji z przeszłości. Materią są tu przede wszystkim zdjęcia, autorka starannie rejestruje upływ czasu i jego wpływ na wygląd i osobę aktora, deszyfruje i porządkuje jego poglądy - od kwestii artystycznych po patriotyczne i polityczne, szlifuje wybrane przykłady ról. Przy czym nie ulega pokusom nałożenia na Zelwerowicza kostiumu nowoczesności czy postnowoczesności. Bo też to aktorstwo nie było arką przymierza między dawnymi a nowymi laty, tylko mocnym akordem finalnym, zaznaczonym przytupem końcem tradycji przedwojennej. Spadkobierca Mieczysława Frenkla, staroświecki konkurent Kazimierza Junoszy-Stempowskiego. Rejestr jego scenicznych możliwości był właściwie nieograniczony.
Barbara Osterloff podkreśla takie jego cechy jak imponująca prezencja, mimiczna twarz, wykorzystywanie w pełni własnego wyglądu (przesadnej tuszy, nawet na kontrze, jak np. w roli Pickwicka), ruchliwość, energia, zdolność transformacji, upodobanie do charakteryzacji, mistrzowskie opanowanie słowa, szybkość i płynność jego wypowiadania. Wyróżnia najchętniej grane przezeń typy (poczciwcy, postacie szlachecko-zie-miańskie, idioci, tetrycy, oszuści, szalbierze, rezonerzy, Rosjanie - od poczciwych po groźnych).
Nie ma sensu wyliczać tych niezliczonych ról -jedno jest pewne: owa dwoistość, która już na początku pracy zafascynowała autorkę, została przez nią empatycznie zrozumiana i analitycznie opisana. Zacytujmy parę słów, by pokazać jej styl: "Był osobowością pełną sprzeczności, skomplikowaną. Tak jowialny, energiczny, witalny, często ulegał długotrwałym depresjom: ogarniały go smutek i przygnębienie, którym towarzyszyło zwątpienie we własne siły i możliwości twórcze". Dalej cytuje Osterloff wnikliwe opinie Tymona Terleckiego z 1935 r.: "Rozstaję się z Zelwerowiczem pod tym podwójnym wrażeniem: Rabelais \'owskiej bujności, gargantuicznej, pantagruelicznej pożerczości, drapieżności życia - i jakiejś przenikliwej, gorzkiej słowiańskiej zadumy nad sensem wszystkiego ".
Tak więc część dziewiątą książki, Fenomen Zelwerowicza, uważam - także i dlatego, że opatrzona jest ogromnym zestawem fotografii - za wzorcową pracę krytyka nad uchwyceniem istoty aktorstwa wielkiego "nadkomedianta" i "nadaktora", jakim był dla teatru swoich czasów Zelwerowicz. Na Wydziale Wiedzy o Teatrze powinna być lekturą obowiązkową. A i młodym artystom in spe taka lektura by nie zaszkodziła, w ramach - by przypomnieć zakurzone dziś tytuły traktatów Konstantego Stanisławskiego - pracy aktora nad sobą i pracy aktora nad rolą.