Gra dla czworga

„Kto się boi Virginii Woolf?" - reż. James Macdonald - Teatru im. Harolda Pintera w Londynie

Tym razem na ekranie kina Helios można było zobaczyć arcydzieło dwudziestowiecznej dramaturgii - sztukę Edwarda Albee pt. „Kto się boi Virginii Woolf?" w reżyserii Jamesa Macdonalda. Ten, napisany w 1962 roku, tekst doczekał się setek wystawień w teatrach całego świata i rewelacyjnej ekranizacji filmowej w reżyserii Mike'a Nicholsa z Elizabeth Taylor i Richardem Burtonem w rolach Marthy i George'a (pięć Oscarów, w tym dla Elizabeth Taylor).

Campus uniwersytecki, późna noc. Martha i George wracają do domu po przyjęciu organizowanym przez rektora uczelni (jest nim ojciec Marthy). Wypili sporo alkoholu, jest już około drugiej, mimo to, zaprosiła w gości - młode małżeństwo: nowoprzyjętego profesora biologii Nicka i jego żonę Honey („wąską w biodrach", dość ograniczoną i raczej mało błyskotliwą).

Martha i George są małżeństwem z długim stażem. On, mimo zaawansowanego wieku i wielu lat pracy na uczelni, wciąż jest tylko doktorem historii i ma bolesną świadomość, że to raczej schyłek kariery i nie obejmie schedy po teściu, o którym ona z uwielbieniem wciąż opowiada. Łatwo się zorientować, że życie małżonków, obficie podlewane alkoholem, upływa im na nieustającej batalii słownej, wzajemnych złośliwościach i upokorzeniach, które doprowadziły ich do frustracji i utraty nie tylko wzajemnej sympatii, ale i szacunku. Swojej kłótni nie przerywają nawet w obecności gości, stopniowo wciągając młodych w dziwną psychodramę, która doprowadzi całą czwórkę do niewiadomego finału.

Prym w tych przepychankach wiedzie niewątpliwie Martha – agresywna, złośliwa do bólu, bez skrupułów upokarzająca męża każdym słowem. Wraz z rosnącą ilością wypijanych drinków, zaczyna w jawnie erotyczny sposób prowokować Nicka. Ten, początkowo zdziwiony, w końcu poddaje się. Atmosfera gęstnieje, dialogi stają się coraz jadowitsze, ostrzejsze. Martha trafia celnie, rani głęboko, zdaje się nie mieć granic, wbija szpile tam, gdzie najbardziej boli. Jesteśmy zafascynowani tą bezpardonową szermierką między małżonkami. Nick i Honey z początku są tylko biernymi świadkami, ale w końcu i oni zostaną wciągnięci w tę perwersyjną grę i zbiorą ciosy... Najmocniej odczuje je, oczywiście Honey, naiwna i pozornie nic nierozumiejąca. Ale pomimo alkoholowego zamroczenia, usłyszy, zrozumie i odczuje mężowskie wyjawienie bolesnej tajemnicy.

Londyński spektakl, to aktorska jazda bez trzymanki - zafascynowani obserwujemy ten perfekcyjny kwartet. Aktorzy, ograniczeni ciasną przestrzenią trochę zagraconego salonu, niczym bokserzy na ringu, na niewielkim kwadracie dywanu, odbijają się od siebie, czasem tylko usuwając się poza ten kwadrat, żeby nabrać sił i zebrać argumenty przed kolejną rundą. Imelda Staunton (Martha) od samego początku jest agresywna, głośna, zaczepna, drapieżna. Jej tyrady, to nieustający jazgot, czasem na granicy denerwującego wrzasku. Jednak znakomicie pokazuje napięcia, zmiany nastroju i kolejne fazy tej perwersyjnej gry. To prawdziwy koncert i popis aktorskiej perfekcji. Przy jej niespożytej energii i wydawałoby się, niewyczerpanym arsenale sposobów rażenia, George (Conleth Hill), którego ona uważa za mięczaka i nieudacznika, wydaje się zagubiony, trochę zakompleksiony, jakby uodporniony na jej niekończące się ataki. Z początku skupia się na Nicku. Nie lubi go, słusznie widzi w młodym mężczyźnie bezkompromisowego karierowicza. Uzupełniając wypijane przez gościa drinki, potrafi wydobyć z niego skrywaną tajemnicę i wykorzystać ją bezwzględnie, kiedy nadejdzie pora. Ale ten cios rykoszetem uderzy w Honey (Imogen Poots). Aktorka bezbłędnie prezentuje wszystkie stany naiwnej nieśmiałości, uwielbienia męża i postępujące upojenie alkoholowe, dlatego tym mocniej odczuwamy jej bolesne otrzeźwienie, kiedy uświadamia sobie, jak niespodziewanie i mocno mąż upokorzył ją, zdradzając Geroge'owi małżeńską tajemnicę. Luke Treadaway jako Nick pokazuje kolejne etapy przyspieszonej edukacji, w wyniku której runą wszystkie, budowane przez lata mechanizmy kontroli i samodyscypliny. Z pozoru układny, spokojny, przykładny wykładowca, pełen rezerwy wobec starszego kolegi, powoli podejmuje tę dziwną grę. Chętnie podda się też erotycznej inicjatywie Marthy i będzie jej „jurnym byczkiem".

„Kto się boi Virginii Woolf?" to spektakl bez inscenizacyjnych fajerwerków, za to pełen emocji, napięć, aktorskiej siły i energii. To prawdziwy koncert na cztery głosy, niepozostawiający widza obojętnym na długo jeszcze po opadnięciu kurtyny.

eL.
Dziennik Teatralny Jelenia Góra
15 listopada 2017
Portrety
James Macdonald
Wątki
Teatr w kinie

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia