Greenaway wybrał mnie osobiście

Stereotypy najbardziej wychodzą w kostiumach. Jak trzeba zagrać Polkę, to okazuje się, że ta postać ubiera się w szare, brzydkie, niemodne ciuchy.
Z Anną Antonowicz rozmawia Agnieszka Czajkowska Jest Pani jak Steffen Möller. (długo się śmieje) No, można tak to nazwać. Steffen jest trochę takim ambasadorem Niemiec u nas. Nauczył się polskiego, gra w 'M jak miłość'. A ja gram po niemiecku w bardzo dobrym niemieckim serialu. Jeszcze nieznana w Polsce, a w Niemczech już gwiazda? Ludzie mnie tam rozpoznają, ale nie jest tak, że nie mogę wyjść z domu. Raczej to ten rodzaj popularności, kiedy ktoś zagląda ci do koszyka, co kupujesz. Ludzie kojarzą, że moja postać jest ze Wschodu i ma na imię Nastia. Ostatnio dostałam nominację do nagrody za najlepszą rolę drugoplanową w 2006 roku. To taki odpowiednik naszych telewizyjnych Wiktorów. Nominowano mnie za rolę w filmie telewizyjnym 'Bella Block'. To kryminał. Zagrałam Polkę, która pracuje i mieszka w Niemczech. Moja bohaterka zostaje zgwałcona właściwie na oczach przechodniów, mimo że wcześniej prosi ludzi o pomoc. Czy serial, w którym Pani gra, to coś w rodzaju naszego 'M jak miłość'? U nas nie ma jeszcze seriali, które miałyby tak długą tradycję. 'Lindenstrasse' (Ulica Lipowa) to najstarszy tasiemiec w Niemczech, puszczany od co najmniej 20 lat w pierwszym programie w niedzielę. To taki serial, który mogą oglądać całe rodziny po wspólnym obiedzie. Jego wyjątkowość polega na tym, że zawsze jest aktualny. Kręcimy odcinki z wyprzedzeniem, a w tygodniu przed emisją dogrywamy sceny, które komentują aktualne wydarzenia. To, o czym mówią ludzie, jest w serialu. Gra Pani Polkę? Nie. Polkę zagrała Anna Nowak, żona Krzysztofa Ibisza, która gra w Niemczech od 15 lat i jest tu bardzo popularna. Mnie przypadła rola Mołdawianki. Początkowo realizatorzy nie chcieli, żeby Mołdawianką była Polka. U nich jest taka zasada, że Turek gra Turka, Niemiec Niemca itd. Ale skusili się. Mam kontrakt na dwa lata. Jak trafiła Pani do najstarszego niemieckiego serialu? Studiowałam w łódzkiej Filmówce, pracowałam w Warszawie m.in. w Teatrze Nowym u Adama Hanuszkiewicza. Postanowiłam wykorzystać to, że bardzo dobrze znam niemiecki, i zgłosiłam się do agencji dla aktorów ze wschodniej Europy, która działa w Kolonii. Miałam szczęście, bo okazało się, że za tydzień ma być casting do roli, którą może zagrać ktoś z Polski. Wybrali mnie i na dwa miesiące wyjechałam do Hamburga, gdzie była kręcona właśnie 'Bella Block'. Zaraz potem był casting do 'Lindenstrasse'. Przeprowadziłam się z Warszawy do Kolonii. Czy w Pani rolach potrzebny jest polski akcent? Nie. Chodzę nawet na specjalne prywatne lekcje, żeby się tej polskiej naleciałości pozbyć. Podobno jest to możliwe, choć wyjechałam z kraju późno, bo w wieku 23 lat. Łatwiej było się Pani przebić w Niemczech? Rzeczywiście, moja kariera jest bardziej niemiecka niż polska. Choć w Polsce też zagrałam kilka ważniejszych ról - w serialu 'Baobab', 'Pensjonacie Pod Różą' czy 'Na dobre i na złe'. Ale zaczęłam odpadać z kolejnych castingów, bo tu jest zapotrzebowanie na aktorkę typu modelka. Nie jestem typem modelki. Nie jestem też jakimś mopsem, ale miałam wrażenie, że pasuję tylko na mopsy. Proszę zauważyć, że ledwo się ktoś u nas pokaże na wizji, zaraz aktor. W serialu zagra i już gwiazda. Powiedziałam sobie: 'Stop, nie chcę żyć w takim świecie'. W Niemczech nigdy mi się nie zdarzyło, żeby przyszedł do mnie producent i powiedział na boku: 'Słuchaj, musisz schudnąć pięć kilo', albo żeby na castingu zachęcali: 'Może pani podnieść sukienkę? Chcemy obejrzeć nogi'. Przeżywamy w Polsce jakiś amerykański kult piękna wieszakowego, a w Niemczech tego już nie ma. Tu na castingach są zainteresowani moim DVD z tym, co już zrobiłam. Czy Niemcy nadal stereotypowo myślą o Polakach? Teraz jeszcze gorzej niż kiedyś. To ma związek z sytuacją polityczną w Polsce. Oni nie chcą tu przyjeżdżać. I oczywiście czasami się z nas śmieją. O Polkach z kolei ciągle się mówi, że to najpiękniejsze kobiety na świecie. Każdy Niemiec chciałby mieć żonę z Polski. Nie tylko z powodu urody. Kolejny stereotyp: świetnie gotujemy, sprzątamy, cerujemy, świetne z nas kury domowe. A stereotypy najbardziej wychodzą w kostiumach. W kostiumach? No tak, bo jak trzeba zagrać Polkę, to okazuje się, że ta postać ubiera się w szare, brzydkie, niemodne ciuchy. To nieporozumienie Właśnie. I staram się to korygować. Tłumaczę, że przecież jestem z Polski i wiem, jak jest w rzeczywistości. Myślę, że mam na to jakiś wpływ, i to mnie cieszy. Niemki są bardziej wyzwolone od Polek? W Niemczech zapanowała era singli. Jeśli Niemki z kimś się wiążą, to tylko 'na chwilę'. Jak już jest problem w związku, to wolą się rozstać, niż naprawiać. Niektórzy mogą sądzić, że są wyzwolone, bo nie chcą np. rodzić dzieci. Rzeczywiście, przyrost naturalny to tutaj ogromny problem. A z drugiej strony państwo nic nie robi, żeby ludzi zachęcić. Jeśli dobrze zarabiasz, to nie masz prawa do przedszkola albo twoje dziecko może tam być, ale tylko do południa. Co zrobić z maluchem po trzynastej? Dlatego np. na planie mojego serialu powstało przedszkole dla dzieci aktorów i realizatorów. Jak trafiła Pani na plan 'Straży nocnej' Greenawaya? Miałam zagrać w jego projekcie, który robił rok temu ze studentami z Lipska. To był film DVD o nazistach. Wtedy jednak nie miałam pozwolenia na pracę w Niemczech. Już w pociągu w drodze na plan zadzwonili, że nie mogę zagrać bez pozwolenia. Ten film był kręcony w landach wschodnich, a wiadomo, że tam jest duże bezrobocie i często zdarzają się kontrole. Nikt by sobie nie pozwolił na nielegalne zatrudnienie aktorki. Szkoda, bo to była podobno piękna scena z gęsiarką. Kiedy dowiedziałam się, że Greenaway będzie robił film w Polsce, chciałam się mu przypomnieć. Poznała Pani Greenawaya wtedy osobiście? Nie, nie. Ale wiem, że oglądał moje zdjęcia i osobiście mnie wybrał. Liczyłam na to, że może mnie sobie przypomni. Wysłałam swoje materiały do polskich producentów, którzy koprodukują 'Straż nocną'. Wcześniej pracowałam z Weroniką Migoń (asystuje Greenawayowi) w filmie Agnieszki Holland 'Julia wraca do domu'. Zagrałam tam epizod. To było na studiach, bardzo chciałam zagrać u Holland, wysyłałam zdjęcia, dzwoniłam, naciskałam. Teraz też strasznie mi zależało na Greenawayu. I dostałam się. U Greenawaya zagrała Pani sąsiadkę ...Rembrandta. Mam tylko trzy kwestie mówione, ale to i tak dużo. Główne role dostali w tym filmie jedynie Anglicy i Kanadyjczycy, bo ze względu na nienaganny język reżyser chciał 'nativów'. Polacy grają epizody. Wszyscy mieliśmy lekcje z trenerem językowym z Walii. Gram sąsiadkę, która uczestniczy w bardzo ważnych momentach życia Rembrandta i jego żony Saskii. Kiedyś z sąsiadami żyło się jak z rodziną. Jestem częścią sceny, to się właśnie nazywa epizod. I to jest dla aktorki satysfakcjonujące? Praca z Greenawayem jest satysfakcjonująca! Pewnie, że chciałoby się zagrać więcej. Jestem przekonana, że nauczylibyśmy się mówić po angielsku bez akcentu, tak jak chciał. Ja akurat nie miałam z moimi trzema zdaniami problemu, bo w szkole miałam też 'siekierę' i od niemieckiego, i od angielskiego (śmiech). Poza tym mój tata jest tłumaczem i od dziecka katował mnie i brata swoją pasją. Myśli Pani, że Greenaway kiedyś sobie Panią przypomni i zatrudni w większej roli? Zawsze się ma taką nadzieję, każdy aktor tak myśli, choć się do tego nie przyzna. Jaki jest Greenaway? Mistrz ceremonii. Na planie jest niezwykle skupiony, spokojny. Nigdy nie podnosi głosu. Myślę, że on ma asystentów od tego, żeby ludzi odpowiednio ustawiali, pouczali. Ma wizję i ją realizuje. To niezwykle inteligentny człowiek. A ten jego tekst to dopiero! Znam dobrze angielski, mój chłopak jest dwujęzyczny, a mimo to dzwoniliśmy do Anglika, żeby nam pomógł to przetłumaczyć. I dla studenta Oksfordu to nie było łatwe. Język Greenawaya jest wysublimowany, metaforyczny, aluzyjny. Jest w tym mnóstwo erotycznych podtekstów. Bardziej się domyślam, o co chodzi, niż to rozumiem. Kiedy ostatnio odwiedziłam plan 'Straży nocnej', Andrzej Seweryn skarżył się (podsłuchałam taką scenkę), że nie ma swojego krzesła z nazwiskiem. Jak Pani się tutaj czuje? Pewne jest jedno: wszyscy Polacy - aktorzy i ekipa - chcą udowodnić, że nie jesteśmy gorsi. Wszyscy chcą mówić po angielsku bez akcentu, żeby reżyser usłyszał, żeby był zadowolony. Jeszcze bardziej się to widzi w koprodukcjach polsko-niemieckich. To w końcu sąsiedzi, musimy im pokazać, że jesteśmy fajni. W tym filmie najważniejsi są aktorzy brytyjscy. To się czuje. Ale praca z takim reżyserem rekompensuje wszystkie niedogodności, choć wiem, że niektóre aktorki płakały po toaletach.
Agnieszka Czajkowska
Gazeta Wyborcza
13 listopada 2006
Portrety
Anna Antonowicz

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...