Hanna, siostra Urszulki
"A ja, Hanna" - reż: Tomasz Hynek - Teatr im. Jana Kochanowskiego w OpoluTegoroczne Konfrontacje Teatralne dobiegają właśnie końca, a zatem z pełną odpowiedzialnością mogę już stwierdzić, że piątkowy wieczór przyniósł jedno z najlepszych przedstawień całego festiwalu. Mam na myśli spektakl "A ja, Hanna" Teatru im. J. Kochanowskiego w Opolu, oparty na "Trenach" patrona zespołu.
Z "Trenami" jest pewien kłopot. Wszyscy wiedzą, że to arcydzieło, perła polskiej poezji oraz to, że poświecone są Urszulce, zmarłej córce poety. Ale obawiam się, że w świadomości znakomitej większości Polaków funkcjonują w postaci jednowersowych cytatów: "Pełno nas, a jakoby nikogo nie było", czy "Wielkieś mi uczyniła pustki w domu moim". I dotyczy to nawet tej mniejszości, która jeszcze czyta książki.
Nie wiem, jak jest teraz, ale dla mojego pokolenia była to pierwsza klasa liceum, a więc czas, gdy nie ma co mówić o dojrzałości, a co dopiero o doświadczeniu życiowym. A bez nich wniknięcie w "Treny", głębsza refleksja nad nimi i zrozumienie ich nie są jeszcze po prostu możliwe. Nie przypominam sobie na przykład, abyśmy podczas analizowania dzieła Kochanowskiego zatrzymali się dłużej nad pomieszczonym na końcu tego elegijnego cyklu epitafium dla Hanny, drugiej, również młodo zmarłej córki poety. I zadali sobie pytanie, co sprawiło, że jednemu dziecku twórca poświęcił dziewiętnaście trenów, a drugiemu - cztery wersy tekstu?
Tomasz Hynek, twórca spektaklu i kompozytor znakomitej rockowej muzyki, nie tylko zadał sobie takie pytanie, ale poszedł dalej - podjął próbę spojrzenia na "Treny" i pokazania ich z punktu widzenia właśnie Hanny. Nie było zadanie łatwe. Oznaczało bowiem pójście niejako pod prąd utrwalonemu sposobowi interpretacji tekstu, wedle której to sam poeta jest centralną postacią dzieła. Tu zaś jego żale, skargi i pytania zostają zwrócone ku niemu samemu. A my uświadamiamy sobie, że tragedia dotknęła nie tylko ojca. Że naznaczona nią musiała być także druga z córek, ta, której "jakoby nie było". Ale przecież chciała być. Chce zwrócić na siebie uwagę ojca. Buntuje się zatem, odprawia gusła na otwartym grobie i otwartych ranach. Chce być zauważona, nawet kosztem osobistego poczucia winy. I wcale nietrudno zrozumieć to pragnienie. Również nam, żyjącym tu i teraz.
Owo zrozumienie w ogromnym stopniu ułatwia nam Grażyna Rogowska. Nie mam najmniejszych wątpliwości, że bez niej nie byłoby tego spektaklu. Jest znakomita od pierwszej do ostatniej sekundy przedstawienia. Śpiewa niczym doświadczona wokalistka rockowa, a przy tym buduje wiarygodna, pełną emocji, siły i psychologicznej prawdy fantastyczną kreację aktorską, która długo pozostaje pod powiekami. To za jej sprawą ów niezwykły spektakl/koncert staje się rodzajem misterium o sile katartycznej.
Spektakl Tomasza Hynka i Grażyny Rogowskiej jest świetnym przykładem na to, że do klasyki - nawet tak odległej chronologicznie od naszych czasów - można podejść w sposób na wskroś współczesny, nie dewastując jej przy tym, co ostatnio staje się wręcz normą. Oby takich przedstawień powstawało więcej.