Jaskółka, czyli ucieczka od wolności?

"La Rondine" - reż. Bruno Berger-Gorski - Opera Śląska w Bytomiu

Jaskółka symbolizuje wolność, ale zwiastuje też dobrą nowinę i wiosnę, a więc odrodzenie, a w przypadku pandemii „odmrożenie" instytucji kultury. Nie bez kozery właśnie „La Rondine", czyli „Jaskółką" Giacomo Pucciniego Opera Śląska w Bytomiu zainaugurowała działalność po wielomiesięcznym lockdownie.

29 maja Opera Śląska rozpoczęła pandemiczną końcówkę sezonu prezentacją premiery „La Rondine". Spektakl ten jest koprodukcją z Meininger Staatstheater/Kulturstiftung Meiningen-Eisenach, zrealizowaną w Niemczech w 2019 roku. Reżyseruje Bruno Berger-Gorski, a kierownictwo muzyczne objął Yaroslav Shemet. Oszczędną, zgeometryzowaną scenografię przygotował Helge Ullmann, z kolei kostiumy - Françoise Raybaud.

Giacomo Puccini skomponował operę „La Rondine" w 1917 roku, a prapremiera miała miejsce 27 marca 1917 roku w Théâtre du Casino w Monte Carlo. To dojrzałe dzieło jednego z najlepszych kompozytorów wszech czasów. Później stworzył już tylko „Tryptyk" (1918 r.) oraz operę „Turandot", którą ukończył Franco Alfano już po śmierci Pucciniego (1925 r.). Akcja „Jaskółki" osadzona została w Paryżu i na Riwierze w latach 20. XX wieku. W inscenizacji Bruna Berger-Gorskiego wydarzenia rozgrywają się zarówno w stolicy Francji, na co wskazują neonowe napisy „Moulin Rouge", jak i na Lazurowym Wybrzeżu. Zmieniły się jedynie czasy, bowiem reżyser bytomskiej odsłony opery komicznej przeniósł akcję do lat 50. ubiegłego wieku, kiedy to ikoną mody i stylu była Grace Kelly, oscarowa aktorka i księżna Monako. Na czasy te wskazują kostiumy autorstwa Françoise'a Raybauda, który ubrał śpiewaczki w kreacje podkreślające grację i kobiecość. Nienaganna klasyka obecna jest także w warstwie kolorystycznej, bowiem przy projektowaniu kostiumów rygorystycznie trzymano się dwóch barw: białej i czarnej. Przyjęta kolorystyka ma także sens metaforyczny.

Szara rzeczywistość, wyświechtane frazesy powielane przez społeczeństwo, sztywne konwenanse i gorset kulturowo-społecznych ograniczeń krępuje, zamykając główną bohaterkę – Magdę (Iwona Sobotka) w złotej klatce. Jest otoczona wianuszkiem przyjaciół, ma możnego protektora bankiera Rombaldo (Adam Woźniak) i niczego jej nie brakuje za wyjątkiem... prawdziwej miłości. Postanawia zmienić swoje życie i scenariusz, jaki został dla niej napisany przez życie. Nagle do czarno-białego wielkomiejskiego świata wkrada się anomalia. W pierwszym akcie pojawiają się czerwone rękawiczki, później ogniste okulary słoneczne i równie krwista halka. To atrybuty kobiety-buntowniczki marzącej o romantycznej miłości. „Jaskółka" wymyka się narzuconym schematom i rozpoczyna lot ku wolności. Kurtyzana zmienia się pod wpływem młodego studenta Ruggera (Andrzej Lampert). Rezygnuje z bogactwa i wygód, zatracając się w prawdziwym uczuciu. Choć wybranek jej serca jest w stanie zrobić dla niej wszystko, ona nie jest z nim szczera, a to szybko prowadzi do tragedii. Kulminacja scenicznej akcji i prawdziwe emocje pojawiają się w trzecim akcie, kiedy do głosu dochodzi gorące uczucie i nieposkromiona namiętność. Kochankowie po opuszczeniu Paryża, czyli miasta miłości, przenoszą się nad morze. Ich sielanka nie trwa jednak długo. Idyllę przerywa deklaracja, która wywróci ich świat do góry nogami. Zakochany bez pamięci postanawia poślubić ukochaną. Nie zdaje sobie sprawy jednak z tego, że ta skrywa wstydliwy sekret. Kurtyzana postanawia odejść, a on podcina sobie żyły. To jednak akcent dodany przez reżysera bytomskiej odsłony „La Rondine", bowiem zgodnie z librettem, jak na operę werystyczną przystało, bohaterowie rozchodzą się i każdy podąża we własną stronę.

Tak zarysowana akcja anachronicznego libretta wydaje się nieco naiwna, dziś już nierzeczywista. Choć motyw romantycznej miłości jest bardzo popularny w operze, to dzieło niekoniecznie wybija się na tle innych tytułów. Sam Giacomo Puccini tworząc „La Rondine" trzykrotnie dokonywał zmian. Miało na to wpływ wiele czynników. Z pewnością komponowaniu nie przysłużył się wybuch I wojny światowej i skomplikowana sytuacja na froncie, w tym fakt, że opera została zamówiona przez Austriaków. Wypada nadmienić, że ówcześnie Włochy razem z Cesarstwem Niemieckim i Austro-Węgrami tworzyły Trójprzymierze. Jednakże w sierpniu 1914 roku, po wybuchu I wojny światowej państwo to ogłosiło neutralność, a w maju 1915 roku stanęło po stronie aliantów. Bohaterowie libretta Giuseppe Adamiego (na podstawie Alfreda Marii Willnera i Heinza Reicherta) to typy postaci znanych z innych tytułów. Historia Magdy i Ruggera przypomina dzieje Violetty Valéry i Alfredo Germonta z „Traviaty" Giuseppe Verdiego. Podobieństw do innych dzieł operowych jest wiele. Przebojowa pokojówka Lisette przypomina rezolutną Adelę z „Zemsty nietoperza" Johanna Straussa. A klimat II aktu i scena w lokalu nasuwa skojarzenia z „Cyganerią". Trzeba też nadmienić, że losy bohaterów opery mogą stanowić sumę zdarzeń z życia prywatnego kompozytora, który sam był skory do romansów.

Puccini wspaniale portretuje kobiety, budując postaci z krwi i kości. Nie inaczej jest w „La Rondine". Rolę głównej bohaterki powierzono Iwonie Sobótce, sopranistce, zwyciężczyni Międzynarodowego Konkursu Muzycznego im. Królowej Elżbiety w Brukseli, która regularnie występuje na scenach operowych całej Europy. Jej Magda jest stonowana, spokojna, ale w jej zalotnym spojrzeniu tli się iskra niepokorności, która przeradza się w prawdziwy wybuch namiętności po spotkaniu z Ruggerem, którego kreuje Andrzej Lampert. Tenor jako sztubak, student zakochany w nowo poznanej paryżance jest autentycznie zaangażowany w rodzący się związek. Równie namiętny jak Alfredo Germont w „Traviacie", ale bardziej niewinny. Jego nadmierna ekspresja, pasja, wręcz nadaktywność w okazywaniu uczuć wskazuje na olbrzymie zaangażowanie. Między artystami aż iskrzy się od emocji, uczucia buzują, a spotkanie może zakończyć się tylko romansem – scenicznym, rzecz jasna. Genialna jest Ewelina Szybilska w roli Lisette – przebojowa, zadziorna, energetyczna. To chodzący wulkan energii. To ona zawłaszcza scenę, kiedy kochankowie schodzą na dalszy plan. Partneruje je eteryczny Albert Memet jako Prunier – młody poeta- romantyk, który przypomina też nieco stoika i uważnego obserwatora. To on stwarza rzeczywistość, w której bytują bohaterowie opery. I jako dobry duch czuwa nad losami bohaterów. Romantyczny duet Lisetty i Pruniera, który wieńczy pierwszy akt urzeka, ale prawdziwa eksplozja namiętności następuje w akcie trzecim, gdy do głosu dochodzą namiętności pary pierwszoplanowej. Zwłaszcza aria zrozpaczonego Ruggera „Ma come puoi lasciarmi". Na plan pierwszy wysuwają się jednak kobiety – eteryczna Magda i energetyczna Lisette. Tak rożne, ale obie kreacje są wyjątkowo udane.

Sceniczna akcja toczy się swoim rytmem, ale tym razem to nie ona monopolizuje uwagę odbiorcy. Bardzo dużo dzieje się na balkonach, gdzie ulokowano chór, który pod kierownictwem Krystyny Krzyżanowskiej-Łobody zaskakuje nas z każdym spektaklem. Chórzystki i chórzyści, także zostali ubrani w konwencji lat 50. Nie tylko śpiewają, ale i tańczą, tworząc niesamowite widowisko. Na jednym z balkonów ktoś przygląda się scenicznej akcji, w innym miejscu widzimy sceny rodem ze znanych paryskich lokali, a jeszcze gdzie indziej pewien artysta zajmuje się body paintingiem. Gdy powietrze przeszywa śpiew solistów, chór zamiera w bezruchu.

Uwagę widzów skupia też orkiestra, która zgodnie z reżimem sanitarnym została rozdzielona i część muzyków zajęła miejsca, które dawniej należały do widowni. Można się pokusić o stwierdzenie, że wręcz przyciąga zainteresowanie widowni siedzącej najbliżej. Dla wprawnego ucha osób odznaczających się słuchem muzycznym, taka ekspozycja orkiestry odsłaniała najmniejsze potknięcia, ale dla przeciętnego widza, który z pełnym afirmacji podziwem wsłuchuje się w kojące duszę dźwięki była to prawdziwa muzyczna uczta. Muzyka Pucciniego jest lekka, romantyczna... wystarczyło zamknąć oczy, aby przenieść się do Paryża z czasów kompozytora.

Opera Śląska po raz kolejny dokonała restytucji pamięci. Dzięki utalentowanym artystom z bytomskiego teatru najmniej znane dzieło Giacomo Pucciniego ponownie zabrzmiało w przybytku olimpijskich muz. „Lekka opera sentymentalna" kusi niezwykłą muzyką, która pobrzmiewa w głowie jeszcze długo po zakończeniu spektaklu.

Magdalena Mikrut-Majeranek
Dziennik Teatralny Katowice
8 czerwca 2021

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...