Kafka bezkofeinowa, czyli amerykański sen Klaty
36. Krakowskie Reminiscencje TeatralneJana Klatę śmiało można nazwać Tarantino polskiego teatru. Reżyser czerpie ze śmietnika popkultury, a jego spektakle stanowią niepowtarzalne kolaże cytatów znanych nam ze szkolnych podręczników, kultury, historii, ale też z telewizyjnych seriali i list przebojów. Tym razem reżyser wziął na warsztat Amerykę i jej mity
Kiedy blisko sto lat temu Franz Kafka rozpoczynał pracę nad, w rezultacie niedokończoną, powieścią, "Ameryka", będąca marzeniem wielu pragnących odmienić swój los, z całą pewnością mogła jednocześnie przerażać swoim ogromem. Ten dziwny kraj-kontynent dla wielu mógł jawić się jako ziemia obiecana, miejsce spełnienia wszelkich pragnień, gdzie karierę pucybuta kończy się w apartamencie przy Times Square. Jednak Ameryka z tekstu Kafki posiada to drugie, ponure oblicze. Jest to miejsce straconych złudzeń, ludzi zachłannych i niegodziwych, miejsce wyrzutków, gdzie do sukcesu dąży się po trupach. To niemal przedpiekle.
Sto lat to jednak sporo czasu i kiedy wypowiadamy słowo "Ameryka", nie mamy przed oczami mrocznego, pogrążonego we mgle molocha. Na myśl przychodzą raczej takie artefakty jak: hamburgery, MTV, Nike, Hollywood, Las Vegas, Barbie, football, Cadillac, statua wolności itd. I dokładnie tym tropem podąża reżyser w spektaklu. Ameryka Klaty, współtworzona ze Schauspielhaus Bochum, którą można było zobaczyć w ramach tegorocznych Krakowskich Reminiscencji Teatralnych, to plastykowy dom dla lalek, tekturowa dekoracja, która nikogo już nie przeraża, a co najwyżej śmieszy. Nic, co zobaczymy w spektaklu, nas nie zaskoczy.
Popkulturowe emblematy Stanów Zjednoczonych są obecne w sztuce już od pierwszej sceny. Amerykańscy pasażerowie statku, futboliści noszący barwy flagi narodowej wybijają rytm utworu We will rock you (fakt, że Queen był zespołem brytyjskim zdaje się nie grać tu żadnej roli), wykrzykują hasła znane wszystkim ze sloganów reklamowych, kampanii wyborczych czy filmów: Just do it! Impossible is nothing! Yes, you can! Are you a tiger or a pussycat? Spread your wings and fly!
W tej dziwacznej scenerii znajdują się jednak dwie osoby, które ewidentnie nie pasują do otoczenia - jedną z nich jest naiwny i prostoduszny niemiecki emigrant Karl Rossmann (Dimitrij Schaad), będący centralną postacią spektaklu, drugą zaś Schubal (Bernd Rademacher), użalający się nad swoim losem palacz okrętowy, którego nagość uwydatnia bezradność wysiłków, jakie podejmuje wołając o sprawiedliwe traktowanie. Po chwili jeden z futbolistów rozpoznaje w Karlu swego bratanka i wyjawia niezbyt chlubne powody, dla których ten znalazł się na statku. Tekturowa ściana stanowiąca dekorację opada z hukiem, rozsypując na widownię konfetti a bohater podejmuje kolejny etap podróży.
W trakcie spektaklu dekoracje będą opadać jeszcze kilkakrotnie, przenosząc Rossmanna w następne rozdziały opowieści. Tak "działająca" scenografia nasuwa skojarzenie z przewracającymi się stronami tekturowych książeczek dla dzieci. Komiksowe przerysowanie obecne jest nie tylko w papierowych dekoracjach - pozostali bohaterowie wyglądają równie nienaturalnie: zielony kostium pana Greena przywodzi na myśl batmanowskiego człowieka-zagadkę, Klara przypomina lalkę Barbie, śpiewaczka Brunelda to drag queen, a purpurowy szlafrok z wykładanym kołnierzem należący do bogacza Pollundera (początkowo odzianego w kostium świętego Mikołaja) również widzieliśmy w niejednej Hollywodzkiej produkcji. Podobnie jest z muzyką pojawiającą się w sztuce: w Nowym Jorku przywita nas piosenka rapera Jay-Z, Brunelda zaśpiewa Like a virgin Madonny, Karl zaintonuje Merry go round. Pozostałe utwory też już słyszeliśmy na antenie którejś ze stacji radiowych.
Natłok rekwizytów, kolorowa scenografia i wplatane na każdym kroku cytaty z kultury popularnej mogą budzić skojarzenia z spektaklem operowym z przełomu XVII i XVIII wieku, kierującym się zasadą: im więcej zmian dekoracji, machin latających, popisowych arii oraz im bardziej wyszukane stroje - tym lepiej.
A treść? Kto w takim przepychu zwracałby uwagę na treść? Tak, Kafkowska Ameryka w inscenizacji z Bochum ulega znacznym uproszczeniom. Konflikty między postaciami zostają zredukowane do minimum. Dramat Rossmanna jest ledwo zauważalny, chwilami nawet śmieszny. I na tym właśnie polega jego tragizm. Rozpaczliwe próby zaznaczenia swej indywidualności spełzają na niczym. Współczesnemu Karlowi nie jest dane być "prawdziwym" bohaterem, może się jedynie bezradnie miotać po scenie, do złudzenia przypominając Charlie Chaplina, usprawiedliwiać wciąż swoją obecność, która wobec scenicznego nadmiaru wrażeń zdaje się być zupełnie niepotrzebna. Ameryka mogłaby zostać wystawiona bez Rossmanna i nadal byłaby w stanie zabawić widzów przez ponad dwie godziny.
Spektakl Klaty można potraktować jako próbę demitologizacji amerykańskiego snu, który w przedostatniej scenie zamienia się w koszmar. Ameryka, symboliczna arkadia, mająca stać się miejscem szczęścia i dobrobytu, staje się miejscem upokorzenia, wydziedziczenia jednostki z godności i człowieczeństwa. Dlatego też, kiedy razem z ostatnimi złudzeniami bohatera opada ostatnia ściana dekoracji, jedyne, co pozostaje, to pusta scena oraz olbrzymi, przypominający księżyc, fluorescencyjny okrąg wyświetlany w tle. Z głośników słychać apel rekrutacyjny Teatru z Oklahomy, w którym każdy z nowych współpracowników będzie mile widziany i odnajdzie swoje miejsce. Rossmann podąża jak zahipnotyzowany w głąb sceny. Kiedy kurtyna powoli zaczyna opadać, rozlegają się ostatnie słowa tego spektaklu: "Karl zrozumiał ogrom Ameryki", którym towarzyszy drwiący śmiech. Karl niczego nie zrozumiał. Ten apel to kolejna obietnica bez pokrycia.
Taka forma zamknięcia przedstawienia z pozoru może się wydawać pozbawiona sensu, gdyż jej estetyka znacząco odbiega od całości spektaklu. Jednakże to właśnie dzięki tej kilkuminutowej scenie, w której z Kafki wyparowuje cały cukier, Ameryka zyskuje zbliżoną do powieściowej puentę. Okazuje się bowiem, że za barwną, kreskówkową fasadą kryje się żarłoczna otchłań, w którą spaść muszą ci, którzy nie chcą bądź nie potrafią przystosować się do surowych praw rządzących w Ameryce.
***
Jedyne zdecydowanie krytyczne uwagi chciałabym skierować pod adresem organizatorów festiwalu Reminiscencje. Nieporozumienia związane ze sprzedażą kilku biletów na jeden fotel oraz brak właściwego oznakowania wejściówek to tylko jedna kwestia. Skutecznym utrudnieniem odbioru były problemy z polskimi napisami, które jeśli już się pojawiały (kilkakrotnie zamiast nich można było podziwiać uroki tapety Windowsa), były często źle zsynchronizowane. Miejmy nadzieję, iż realizatorzy wyciągną z tego wnioski i w przyszłym roku obejdzie się bez wpadek.