Koktajl Jezus Maryja z niekontrolowanego miksera, czyli kicz progresywny
"Romeo i Julia is not dead" - reż. Michał Siegoczyński - Scena Kameralna Teatru Wybrzeże w Sopocie - 27. Festiwal SzekspirowskiRecenzja najnowszego spektaklu Teatru Wybrzeże pokazanego w ramach 27. Festiwalu Szekspirowskiego.
Założenia były słuszne. Michał Siegoczyński (ur. 1972) to jeden z ciekawszych reżyserów średniego pokolenia wyróżniający się rozpoznawalnym stylem i smaczną wyobraźnią, a takich inscenizatorów w polskim teatrze współczesnym nie ma zbyt wielu. Szczególnie sukces toruńskich „Nocy i dni" dawał nadzieję na atrakcyjne, nowoczesne widowisko, które przyciągnie widzów spragnionych dobrego, progresywnego teatru. Widowisko, które będzie od jesieni mocnym punktem na Dużej Scenie Teatru Wybrzeże, na którą z rosnącą ekscytacją wszyscy czekamy. Oglądanie spektaklu w ramach Festiwalu Szekspirowskiego dodawało smaczku, było nieco odświętnie i specjalnie.
Przepisał Szekspira Masłowską
Siegoczyński chętnie przyznaje się do swej fascynacji popkulturą, dlatego gdy ma do czynienia z klasyką, przepisuje ją według swojego, popkulturowego przepisu. To, co można było usłyszeć dość wyraźnie w parafrazie Dąbrowskiej, przy Szekspirze aż dudni: Siegoczyński mówi Masłowską! Właściwie przez cały przebieg płynął charakterystyczny język sceniczny autorki „Pawia królowej" cechujący się, jak wiemy, m.in.: przestawnym szykiem wyrazów w zdaniu, nagromadzeniem nieoczywistych epitetów, żonglerką formami czasownikowymi, rzadkimi, nietypowymi określeniami dla prostych czynności, stosowaniem zdań rwanych i jeszcze kilkoma patentami, które uczyniły z najsłynniejszej wejherowianki pierwszą damę polskiej dramaturgii współczesnej. Podane to było z charakterystyczną intonacją i było tak podobne do oryginału, że wręcz pachniało plagiatem, ale można też oczywiście spojrzeć na to jak na świadomy zabieg artystyczny. Reżyser i scenarzysta w jednej osobie był uczciwy w stosunku do autora, którym się inspirował, bo Szekspira w Szekspira było mniej niż mało. Dlatego „Romeo i Julia is not dead", bez bezczelnego podpierania się autorem. Jedynie w opisie dodany jest zwrot „na motywach dramatu Williama Shakespeare'a". Tytuł wyjaśnia właściwie wszystko, a jest to, najprościej jak można:
Punkowy jukebox
Realizacja przepisu jest bardzo prosta. Do miksera wyobraźni wrzucamy: Masłowską, Szekspira i wszelkie stereotypowe skojarzenia z nim związane, w tym inscenizacje i ekranizacje (wiadomo – Leonardo też), jeszcze trochę Masłowskiej, szafę grającą z dyskografią the bestów swoich, babci, dziadka, cioci, znajomych i znajomych znajomych, m.in.: INXS z Never Tear Us Apart, Jamesa Browna z Get Up (I Feel Like Being a) Sex Machine, Frankie Goes to Hollywood koniecznie z The Power of Love bo wiadomo: ikoniczny band i skandaliczny clip z Jezusem i Maryją, których też oczywiście wrzucamy, a Jezusa to nawet z krzyżem z Drogi Krzyżowej a dla smaczku dorzucamy dominę faszystę, bo wiadomo w Gdańsku to fajnie może podjarać. Jeszcze trochę Masłowskiej, Madonnę z Material Girl bo od razu mamy w pakiecie Marylin Monroe, numery musicalowe i co tam panie jeszcze pod ręką; dodajemy wreszcie fajne ciuchy, a na koniec zalewamy to do pełna kiczem i prosimy Sida Viciousa, żeby przed włączeniem miksera do prądu zamknął klapę:
A Sid, jak to Sid, jak zwykle zrobił po swojemu, dorzucił Nancy, nasikał i włączył mikser do prądu. Był jednak jak zwykle zamroczony, więc zapomniał zabezpieczyć urządzenie i wszystko się rozj*** w ch***.
Żeby było jeszcze lepiej, Siegoczyński bawi się przestawianiem scen, niechronologiczną narracją, zmiennością w ukazywaniu niektórych postaci (szczególnie Romeo).
Co z tego wychodzi?
Festiwalowa publiczność przyjęła spektakl owacją na stojąco. Podobało się bardzo i będą namawiać znajomych, że fajna komedia w Wybrzeżu. Ciekaw jestem procesu powstawania spektaklu, jaki był udział aktorów, czy czuli się jak ich amerykańscy koledzy na planie filmu „Tenet". Jeśli tak, to musiało być to niezastąpione wrażenie grać w czymś, czego się nie rozumie.
Jeśli ktoś chciałby rozszyfrować fabułę oraz sensy i etykietować, to jest skazany na porażkę już na samym początku procesu. „Romeo i Julia is not dead" nie jest do rozumienia, tylko do zabawy. To mieszanina wielu gatunków, naszpikowana niezliczoną ilością odniesień i skojarzeń, jazda bez trzymanki po wypiciu soku z kiszonych ogórków popitych kawą (sprawdzone, polecam na problemy gastryczne).
Siegoczyński jest jak Sid Vicious, kpi sobie z Szekspira, teatru mieszczańskiego, którego musical obecnie jest najmocniejszym reprezentantem a Teatr Wybrzeże, nolens volens, mieszczanieje. Czy reżyser kpi z publiczności? Raczej lekko dworuje, wpuszczając ją w pułapki stereotypów i oczekiwań, ale ostatecznie zaprasza do zabawy. Byłaby ona z pewnością smaczniejsza, gdyby inscenizator rzucił kilka kół ratunkowych, pozwalających na „ogarnięcie" całości, ale ostatecznie niekoniecznie, bo publiczność żywo reaguje, każdy wulgaryzm wzbudza śmiech.
Nie mogę jednoznacznie stwierdzić, czy Siegoczyńskiemu zależało tylko na artystowskim wylewie, czy ma dystans do swojej twórczości. Jeśli tak, to wszystko się układa w przemyślaną całość, ale odniosłem też wrażenie odmienne. Kiedy 70-letni Andrzej Wajda przeniósł na ekran „Pannę Nikt" Tomka Tryzny, poniósł jedną z najdotkliwszych porażek. Wielki reżyser nie zrozumiał świata bohaterki powieści, bo nie mógł, bo musiałby w tym świecie poprzebywać, poczuć go, a 70-latek w gimbazie to raczej nienaturalne. Podobne odczucie miałem podczas spektaklu na Scenie Kameralnej w Sopocie, świat przedstawiony, mimo prześmiewczej formuły, był niewiarygodny, sztuczny sztucznością niezamierzoną.
Zabrakło mi drobnego choćby umiaru, gagi podawane na tej samej częstotliwości i ciągłe burzenie czwartej ściany powodują, że po którymś razie przestaje to działać. Szkoda, bo bardzo lubię opowiadanie przez popkulturę, przez utwory muzyczne, oddziaływanie przez synestezję. Cytowanie tak wielu utworów sprawiało wrażenie prostych skojarzeń, a szkoda, bo można było wycisnąć z tego zabiegu dużo więcej. Mistrzami synestezyjnego wykorzystania cytatów muzycznych w polskim teatrze są do dzisiaj, mimo spadku formy, Jan Klata w złotym okresie twórczości (choćby Behemothowe intro do „Tytusa Andronikusa" czy rozpad ukazany poprzez Revolution No 9 Beatlesów w „Sprawie Dantona") i wczesny Grzegorz Jarzyna (absolutny strzał w „Bziku tropikalnym" w postaci Misirlou w wykonaniu zespołu Dick Dale and His Del-Tones pamiętnym z „Pulp fiction").
Poruszam się na pograniczu kiczu
– Po lewej prawda, kicz po prawej ręce.
Poruszam się na pograniczu kiczu
I chyba idzie nas tu więcej, idzie nas tu więcej...
Andrzej Poniedzielski (tekst rozpowszechniony przez Elżbietę Adamiak)
Kicz progresywny to jednak kicz
Co ciekawe, wikipedia, która zbyt często jest źródłem wiedzy nienormatywnej, przez co trudno ją traktować poważnie, w kategorii „kicz" jest bardzo użyteczna. Bardzo przejrzyście informuje o typologii i historii kiczu, który jest bardzo ważnym składnikiem współczesnej sztuki jako parodia, przeciwstawienie a nawet jako kategoria etyczna, jak chce Hermann Broch. Chciałoby się pójść w tej kwestii za Adorno i wyciągnąć „Romeo i Julię is not dead" z bagna grafomanii, ale idzie ciężko, bo inscenizator przesadził z ilością i częstotliwością zmian, numery smaczne przykrywane są szybko słabymi, przez co zabawa z kiczem zakończyła się... kiczem. Progresywnym, wykorzystującym wiele elementów, niby dystansującym się, ale jednak kiczem.
Bezwzględne plusy dodatnie
Oglądanie dawno nieoglądanego zespołu aktorskiego Teatru Wybrzeże było największą przyjemnością sopockiego spotkania. Gdyby Festiwal Szekspirowski przyznawał nagrody aktorskie, kilka nominacji poszłoby po „Romeo...". Magdalena Gorzelańczyk udowodniła po raz kolejny, że nie ma dla niej ograniczeń, jej vis comica jest jeszcze lepszy niż fakapy polskich polityczek i polityków, a przecież wiemy jak trudno przebić np. marszałkinię Kidawę-Błońską. Żywa mimika, doskonała dykcja, reaktywność, cudownie odgrywana głupotka – po prostu cud malina. Robert Ninkiewicz potwierdził, że jest czołowym aktorem swego pokolenia, jego ojciec Laurenty aka James Brown owinięty wianuszkiem wyznawczyń zamiata bezapelacyjnie. Michał Jaros (Romeo) jak zwykle na swoim wysokim, przez siebie kształtowanym poziomie, podobnie jak rzadko ostatnio widziana pani reżyser (uśmiech życzliwy) Dorota Androsz (matka Julii). Bardzo dobrze poradziła sobie z niełatwą akurat w tym projekcie rolą Julii Katarzyna Borkowska (w zespole Teatru Wybrzeże od 2022 r.) – skupia uwagę przez cały przebieg, ukazuje wszechstronność zbudowaną na bardzo dobrym warsztacie aktorskim. Do najlepszych wspomnień zaliczam też kreację Karoliny Kowalskiej (Niania Marta, w zespole też od 2022 r.). Maćko Prusak był odpowiedzialny za ruch sceniczny, co było chyba przyjemnością, a nie ciężką pracą, bo zespół Wybrzeża składa się ze świetnie przygotowanych fizycznie aktorów. Dwie z trzech gwiazdek sześciostopniowej oceny całości dla aktorów, dzięki którym to spotkanie nie było stratą czasu
Ale ostatecznie, najważniejsze jest, że Punks not dead!