Kruchość
"Savannah Bay" - reż. Józef Opalski - Narodowy Stary Teatr w Krakowie - Teatr Polski w Warszawie„Savannah Bay" to w istocie nie jedno, a trzy przedstawienia. W krakowskim Starym Teatrze Annie Polony partneruje Alicja Wojnowska, w Teatrze Polskim w Warszawie z Polony albo z Ewą Domańską gra Anna Cieślak. Widziałem wersję numer dwa, ale i tak najważniejszy był jeszcze inny teatr, który nazywa się Anna Polony.
Anna Polony to jest Kraków, więc dla człowieka stąd, z Warszawy, ktoś przez lata odległy. Wielka aktorka pojawiała się tu sporadycznie, gdy Stary Teatr podróżował na gościnne występy, choć to nieczęsto były przedstawienia z jej udziałem. No tak, nie załapałem się na teatr Konrada Swinarskiego, a więc w największym stopniu jej teatr. „Wyzwolenie" i „Dziady" znam z zapisów filmowych, Szekspir Swinarskiego to dla mnie mit, który powraca w rozmowach z tymi, co go zaznali. Choćby w opowieściach o „Hamlecie" spisanych przez Józefa Opalskiego w jednej z najważniejszych książek o teatrze, jakie znam. Ale nie tylko tam. Są przecież Jerzy Trela, Jerzy Radziwiłowicz, Jerzy Stuhr. I jest Anna Polony.
Kiedy widziałem ją po raz pierwszy na żywo? Nie mam pewności, musi wystarczyć przeczucie. To chyba było któregoś lata w końcówce lat osiemdziesiątych albo na samym początku kolejnej dekady. Stary Teatr grał jeszcze także na swej najmniejszej scenie w Piwnicy przy Sławkowskiej. Na mikroskopijnej widowni mieściło się kilkadziesiąt ściśniętych na drewnianych krzesłach osób, chyba o każdej porze roku upał był nie do wytrzymania. Grali „Lekcję" Ionesco w inscenizacji nieznanej mi Eliny Lo Voi, uczennicą zmagającą się z narastającym uporczywie bólem zębów była Aldona Grochal, Profesorem - poza płcią - Anna Polony w ciągu godziny na Sławkowskiej dająca pełne studium szaleństwa w połączeniu z mistrzostwem abstrakcyjnej, z każdą chwilą bardziej zanurzonej w absurd formy. Przedstawienie pamiętam słabo, ale aktorkę całkiem nieźle. Od tej pory czekałem na teatralne spotkania z Polony, a one przychodziły – w spektaklach Andrzeja Wajdy, Krystiana Lupy, Kazimierza Kutza, Piotra Cieplaka, Grzegorza Jarzyny, Agaty Dudy-Gracz, choć nie tylko. Można w nieskończoność wymieniać role, ale ograniczę się do tych dla mnie najważniejszych. Wspaniała, obsesyjnie drobiazgowa, komediowym tonem ukrywająca rozpacz Erna Korn w „Lunatykach" Lupy, spowiadająca się młodej dziewczynie z życia Selma Lagerlof w „Twórcach obrazów" Kutza, wreszcie cała utkana z nostalgii Królowa Małgorzata w „Król umiera" Cieplaka. Grała tam z Trelą, Dymną, Segdą, Romanowskim, Kosowskim, a spektakl stał się także jej intymnym pożegnaniem ze Starym Teatrem, traktowanym jak dom. Czasy się zmieniły, okoliczności również, dobrze, że rolą w „Savannah Bay" Polony powraca do siebie. W Warszawie to niewątpliwie brzmi inaczej, w Krakowie miejsce także współistnieje z aktorką.
Nie piszę o niewielu zawodowych, a dla mnie osobistych spotkaniach z artystką, moją są one tylko sprawą. Napiszę za to, że prawdopodobnie nie tylko ja odnosiłem ostatnio wrażenie, że Annie Polony coraz dalej do teatru. Czas trudny, dla niej również, świat coraz mniej jej. Można zanurzyć się w słowa, jak to zrobiła w przygotowanym przez Józefa Opalskiego słuchowisku „Droga pani Schubert" Ewy Lipskiej, mając u boku Jerzego Trelę, albo zagrać w „Miłości" przygotowanej w krakowskim Teatrze Słowackiego przez Błażeja Peszka, mając za partnera Jana Peszka. Mam przekonanie, że teatr już nie jest dla Polony codziennością, żeby na nowo się go podjąć, potrzebny jest ktoś jeszcze. W „Savannah Bay" tym kimś jest Józef Opalski, przez lata dla Polony partner artystyczny zupełnie wyjątkowy. Przy kimś takim można poczuć się pewnie. Bezpiecznie. Nawet dla Anny Polony – tak myślę – to jest warunek podstawowy.
„Savannah Bay" napisała Marguerite Duras dla wielkiej francuskiej aktorki Madeleine Renaud, sama też wyreżyserowała w Paryżu spektakl z nią w roli głównej. Opalski opowiadał przed premierą, że twórców jego inscenizacji połączyła miłość do tekstu Duras i że ma nadzieję, iż podzielą ją teraz widzowie. Ze mną stało się inaczej. Nie mam poczucia wyjątkowej wartości utworu autorki głośnego w swoim czasie „Kochanka", wydaje się mi się trochę afektowany, mocno sentymentalny, a chwilami nawet i przegadany. Co nie zmienia faktu, że Opalski wraz ze swym aktorkami zrobił przedstawienie ponad miarę tekstu. Stylowe i oszczędne, bez niepotrzebnego epatowania emocjami. Prowadzi całość prawie niewidzialną ręką, ale widać tu jego gust. W lustrach odbija się świat, sprzętów jedynie tyle, ile trzeba. Nie wiem, czy pieśń Edith Piaf jest z Duras czy z Opalskiego, ale to w sumie nieistotne. Buduje bowiem nie tylko rdzeń „Savannah Bay", ale stanowi też motto teatru krakowskiego reżysera. Jest cała z niego.
Anna Polony gra Madeleine – starą aktorkę, którą odwiedza każdego dnia młoda kobieta (Anna Cieślak). Kim jest, możemy się domyślać, rekonstruując wraz z bohaterkami wydarzenia poprzedzające samobójstwo matki dziewczyny. W centrum tej historii jest biała skała – scena w teatrze, ale też scena życia. Opalski umiejętnie stopniuje napięcie w dialogu aktorek, dba o czytelność racji obu kobiet. Anna Cieślak ma trudne zadanie, bo siłą rzeczy musi być w cieniu wielkiej koleżanki. Respektuje to, a mimo to daje się zapamiętać z tego, jak słucha Polony, jak czasem znajduje chwilę, by przejąć inicjatywę. Może czasami jeszcze brakuje jej swobody, dlatego uderza wręcz w zbyt mocne tony, ale ona przyjdzie w trakcie grania. Poza tym łatwo powiedzieć – partnerować Polony...
No właśnie. Wielka aktorka wychodzi na scenę w czerwonej wytwornej sukni, która pamięta role Madeleine, a teraz i role Polony. Maleńka Pani jest pozbawiona wieku, choć wieku nie oszukuje, a przy tym onieśmiela urodą. Madeleine Polony uosabia pamięć – za młodością, za dawnym światem, innym teatrem. I trudno poprawiać sobie nastrój, myśląc, że owa pamięć jest potęgą, wygra ze wszystkimi. Jest jak pieśń Piaf – ulotna. Można ją zdmuchnąć, tak sobie. Tylko że wtedy byłoby żal.
Nie wiem, czy w tak zwanych twardych kategoriach „Savannah Bay" jest wybitnym przedstawieniem, ale wiem, że w istocie niewiele mnie to obchodzi. Ważne, że przez godzinę można pobyć z Anną Polony. Na scenie ona wydaje się kruchością, ona jest samą kruchością. Twarda, a czasem bezradna jak dziecko. W tej kruchości jest jednak trudna do nazwania siła. I to przynosi wielki spokój.