Levin slapstickowy
"Jakobi i Leidental" - reż. Marcin Hycnar - Teatr Powszechny im. Zygmunta Hübnera w WarszawieNa początku czerwca na małej scenie Teatru Powszechnego świeżo upieczony reżyser Marcin Hycnar wystawił "sztukę z piosenkami" Hanocha Levina zatytułowaną "Jakobi i Leidental", nadając jej formę nawiązującą do teatru absurdu i niemego kina.
W warszawskim Powszechnym dramatowi Levina nadano formę nawiązującą do teatru absurdu i niemego kina.
Mają one ze sobą trochę wspólnego. Komicy filmu niemego, opowiadający za pośrednictwem stwarzanych postaci o paradoksalności ludzkiej kondycji, wydają się protoplastami bohaterów Becketta. Wymowny jest też fakt, że kiedy jeden jedyny raz on sam kręcił film, obsadził w głównej roli Bustera Keatona. Wprawdzie polska prapremiera "Czekając na Godota" w scenografii Władysława Daszewskiego, komplementowanej przez autora, stylizowała kostiumy na cyrkowe trykoty, co podkreślało, że aktorzy grają figury ludzkiego losu, a dramat jest rodzajem cyrku filozoficznego, jednak w następnych wystawieniach najczęściej ubierano bohaterów w garnitury i meloniki. Strój dwudziestowiecznego everymana, ale także Charliego Chaplina, stał się ich uniformem. Bywał zdefasonowany, jak u komika, pokazując, że los doświadcza bohaterów.
Do tej tradycji nawiązują też kostiumy w Powszechnym: czarne garnitury, melonik Leidentala i sfatygowany kapelusz Jakobiego, który za sprawą Rut Szahasz kilka razy spada mu z głowy. Pewnym novum jest tu postać kobieca, ubrana w małą czarną, wypchaną w biodrach, by były rozłożyste, z białym, koronkowym kołnierzem, odpinanym, gdy Rut chce wyeksponować biust. Porusza się ona w charakterystyczny, nieco karykaturalny sposób, jak w slapstickowej komedii, a lekko bielone twarze aktorów ucharakteryzowane są jak w czasach niemego kina. Ale zdarza się i dowcipny dystans do tej konwencji: kiedy Leidental pojawia się jako prezent ślubny, sam jest jedną wielką kokardą i oprócz niej (i męskich podwiązek) ma na sobie bardzo niewiele.
Julia Skrzynecka, która dwa lata temu uhonorowana została Nagrodą im. Teresy Roszkowskiej, jest nie tylko autorką kostiumów, ale i pomysłowej scenografii, składającej się z trzech białych, leżących na czarnej scenie prostopadłościanów, które w toku akcji ujawniają rozmaite funkcje, odsłaniając szuflady, rozkładane siedzenia i podpórki. Jedna z szuflad gra na przykład rolę strumyka, nad który zawędrowali Jakobi i Szahasz, i co więcej - znajduje się w niej woda. Oprócz tych aranżacji zrealizowanych w mikroskali, dobrze obrazującej świat bohaterów - rozkładane siedzenia są niewielkie, akurat takie, by na nich przycupnąć, a strumyk mieści się w szufladzie - mamy także uogólnienie. Po scenie ślubu, kiedy wybrzmią już wzajemne oszustwa i ubite interesy, wycięte w jednej ze ścian prostopadłościanów okna, na wzór tych w miejskich blokach, rozjaśnią się nagle pełnym blaskiem.
Podobny zabieg zastosował Jan Englert w "Udręce życia" Levina. Kiedy w spektaklu pojawiała się panorama wielkiego miasta, widać było, że opowiada on nie tylko o Jonie Popochu, który, rozczarowany życiem, postanowił opuścić żonę, urządzając jej przedtem godzinę szczerości; ku wielkiemu uogólnieniu dźwigali też spektakl aktorzy. Na małej scenie Powszechnego natomiast reżyser przypomina, że tak rozumiany kontrakt ślubny, de facto handlowy, jest podstawą trwania wielu rodzin.
Dramaty Levina, pisane "po Becketcie", uwzględniają zmianę, jaka nastąpiła w postrzeganiu świata: i w oszczędnym, zredukowanym języku, i w samym przesłaniu. Zanurzone są jednak w izraelskiej obyczajowości i drobnomieszczańskiej dosłowności. Autor portretuje ludzi złapanych w prawidła obyczaju, bezrefleksyjnie poddających się nurtowi życia, a w końcu budzących się z tego letargu ze świadomością przegranej. Nie do końca wiadomo, w co powinni zainwestować, jak wspomóc los, by wygrać, i czy w ogóle jest taka możliwość. Nie ma niczego, co nadawałoby większy sens ich egzystencji czy uczyło, jak żyć: wiara w najlepszym wypadku sprowadzona została do religijności, a bieg spraw tak naprawdę dyktują prawa natury. Każda płeć walczy o swoje, świadomie lub podświadomie oszukując drugą, której nie rozumie i nie ma ochoty zrozumieć. Życie okazuje się pasmem rozczarowań, napędzane siłą erotyki, która w końcu wygasa.
"Jakobi i Leidental" portretuje klasyczny Levinowski trójkąt. Dwaj przyjaciele spędzają ze sobą wieczory, grając w domino i pijąc herbatę, ale Jakobi postanawia zawalczyć o coś więcej, odsuwając brutalnie Leidentala. Flirt z Szahasz, która przedstawia się jako pianistka, kończy się ślubem. Jakobi czuje tylko ciekawość i pożądanie, ale dzień przed uroczystością dla przyzwoitości postanawia się zakochać. Szahasz chce zyskać status mężatki, dom, samochód i jakże pożądaną wygodę. Potem zasłony powoli opadają. Rzekoma pianistka okazuje się mieć z muzyką tyle wspólnego, że podczas jakiejś imprezy zniszczyła pianino. Jakobi, który chciał się cieszyć urokami życia, powoli wytraca energię. Leidental jako osoba samotna i porzucona włóczy się za narzeczonymi, a potem małżonkami, gwarantując niejako ich szczęście. Ilekroć nie są pewni, czy dobrze wybrali, mogą spojrzeć na niego: na pewno jest w gorszej sytuacji. Szahasz zyskuje w ten sposób "małego sługę", wielbiciela i pochlebcę, Jakobi utwierdza się w swoim prawie do lepszego losu. To on jest mężczyzną, który zawrócił w głowie kobiecie, Leidental może o tym tylko pomarzyć.
I rzeczywiście, kiedy w jednej z pierwszych scen stają obok siebie, wyglądają jak Flip i Flap: Leidental niższy (Jacek Braciak), Jakobi wyższy i bardziej postawny (Michał Sitarski). I choć to być może Leidental ma lepszy kontakt z Szahasz (Edyta Olszówka), nie jest przez nią brany pod uwagę. Ale i Jakobi widzi w Rut tylko fizyczne zalety. Duży tyłek mu się podoba, choć po odejściu od niej postanawia zainteresować się szczuplejszą i "mniej artystyczną" kobietą. Szahasz, która najpierw dyktuje warunki, potem kładzie uszy po sobie. Wie, że się starzeje, tracąc uwodzicielską moc. Usiłuje za wszelką cenę zatrzymać męża, ale on nie ma już na to ochoty. Kiedy Jakobi przychodzi do Leidentala, by mu powiedzieć, że życie się nie udało, prawie nic nie mówi, tylko przewraca się na bok, spadając ze swojego siedzenia. Wyraża to całym ciałem, bo i ciało o wszystkim zdecydowało.
Bohater Sitarskiego jeszcze raz się ożywia, kiedy okazuje się, że w takim razie Leidental zagra o szczęście z Szahasz. W sztuce Levina jest tak, jak twierdził Gombrowicz: kobieta istnieje w męskiej świadomości głównie wtedy, kiedy stara się o nią drugi mężczyzna. Duch rywalizacji przywraca Jakobiemu energię, bo przecież nie może przegrać z gorszym. Podkreśla to jeszcze funkcję, jaką w dramacie i przedstawieniu pełni Leidental: jest lustrem, w którym mogą się przejrzeć pozostali, nie po to jednak, by zobaczyć prawdę o sobie, tylko by się utwierdzić w fałszywych przekonaniach. Służy on jako pocieszające odniesienie, rodzaj skali, bo nie mając nadrzędnych wzorów i skłonności do idealizmu, drobnomieszczanie porównują się do innych. Jest tak, jak we wspominanej już scenie: jest gorszy, bo niższy, i to właśnie określa jego miejsce. Dokładnie tak, jak u plemion pierwotnych: w tej sprawie nie posunęliśmy się nawet o krok.
Aktorzy grają znakomicie. Jacek Braciak potwierdza swoją klasę, a scena, kiedy jego bohater przychodzi po jodynę, pokazuje, jak w ciągu minuty zdobyć serce kobiety, która niestety go nie ma. Mała etiuda na miarę Chaplina. Edyta Olszówka jest fantastyczna. Rozśmiesza, a jednocześnie pokazuje całą bezwzględność, a potem bezradność swojej bohaterki, nie tracąc przy tym jej zwodniczego uroku. Z cienia drugoplanowych ról wychodzi Michał Sitarski, który dorównuje świetnym kolegom.
Spektakl zdobywa nas także z powodu dowcipnej, dodającej mu lekkości i wzmagającej dystans do opowiadanej historii, oprawy muzycznej. "Sztuka z piosenkami" staje się okazją do zaprezentowania różnych stylów ich śpiewania, które mimochodem naśladują wykonawcy. Czesław Mozil i Filip Kuncewicz wiedzieli, jak zrobić dobry użytek z własnej wiedzy i intuicji. Dramat Levina pokazuje, że znaczna część "ludzkości", wspominanej w pierwszej z piosenek, spędza życie tak jak jego bohaterzy (a pozostała część silnie doświadcza paradoksalności ludzkiej natury wyrastającej z ciała i jego potrzeb). Żeby to widzom przekazać, wybrano formę pozwalającą przełknąć tę gorzką pigułkę.
Ostatni sezon przyniósł dwie świetne realizacje Levina: w tonie serio i buffo. Jedną w konwencji nieomal realistycznej, zrealizowaną wcześniej na dużej scenie Narodowego, teraz przeniesioną na telewizyjny ekran: wielkie rozliczenie z kondycją współczesną na miarę "Krzeseł" Ionesco. Drugą - groteskową, jak z niemego kina, poruszającą, a przy tym zabawną. Śmiejemy się więc do łez, ale w gruncie rzeczy to straszny portrecik.