Menażeria odklejonych lekkoduchów

„Francuzi" - aut. Marcel Proust - reż. Krzysztof Warlikowski - Nowy Teatr w Warszawie

Czy potrafimy śmiać się z siebie? Czy umiemy samych siebie przedstawić w krzywym zwierciadle? Jeśli tak – świadczy to o naszej samoświadomości i umiejętności spojrzenia na siebie z zewnątrz. Dystans do siebie w dzisiejszym świecie natomiast wcale nie jest taki oczywisty. Szczególnie, że czas działa na naszą niekorzyść. W spektaklu „Francuzi" reżyser Krzysztof Warlikowski rozlicza się na scenie Nowego Teatru w Warszawie z elitami intelektualnymi, do których sam należy. I robi to w sposób mistrzowski.

Szeroka przestrzeń, w której pod horyzontem majaczy niezwykle długi blat z hokerami. Z prawej strony coś, co można określić jako przezroczysta klatka na kółkach, która będzie wjeżdżać na scenę po szynach. Precyzyjnie ingerować w tę ascetyczną scenografię. Wszystko tam jest zaplanowane, a wielka przestrzeń okiełznana z rozmysłem. Charakterystycznie zagospodarowana scena to znak rozpoznawczy Małgorzaty Szczęśniak: zauważymy to w niemal każdym spektaklu Krzysztofa Warlikowskiego, jak choćby granej niedawno „Odysei. Historii dla Hollywoodu". W takiej przestrzeni wszystko wybrzmiewa jakby podwójnie, a najdrobniejsze gesty zwracają uwagę: nie ma tu zbędnych rozpraszaczy, a potrzebne rekwizyty pojawiają się tylko na chwilę.

W tej swoistej „klatce" będą przebywać elity: takie dziwne, gustownie ubrane, niedostępne stworzenia, na które możesz popatrzeć, ale których nie możesz dotknąć. Trochę jak zwierzęta w ZOO. Przeniknięcie do ich środowiska wcale nie jest takie łatwe. Choć wydawałoby się, że wszystko o nich wiemy, a oni też lubią mówić o sobie. Chcą kreować siebie jako ekscentrycznych ludzi, którzy mogą pozwolić sobie na wszystko: czy to wywoływanie duchów, czy przyjęcie, czy też wysłuchanie koncertu.

Początek spektaklu jest nieoczywisty, ponieważ nagle pojawia się Alfred Dreyfuss (Maja Komorowska), którego monolog z każdym słowem przeraża coraz bardziej. Podziały, budowanie muru – ci lepsi i gorsi? Czy my tego skądś nie znamy i nie obserwujemy na co dzień w mediach? Wydawałoby się, że to głos z przeszłości. Wywołany duch. Ale ta przeszłość nigdy nie znika. Czasy się mieszają. Nawet, jeśli nad kafelkowym horyzontem w głębi będzie wisiał zegar, odmierzający czas realny. Czas płynie nieubłaganie, a nic się nie zmienia: można zaryzykować stwierdzenie, że w teraźniejszości też na wolności są niebezpieczni szaleńcy, których decyzje mogą mieć nieprzewidywalne skutki, szczególnie w dalszej perspektywie.

Z lewej strony sceny mamy jedyną rzecz, którą można by określić jako niedoskonałą: wysuwane ze ściany łóżko. Czerwony materac, który ewidentnie ma już swoje lata. Tak jakby w tym wszystkim najmniej czysta była miłość, której w wyższych sferach nigdy nie ma na wyłączność. Odeta de Crécy (Maja Ostaszewska) brawurowo prezentuje nonszalancką niemal miłość do człowieka szalenie w niej zakochanego. Charles Swann (Mariusz Bonaszewski) doskonale zdaje sobie sprawę, że ani prośbą ani groźbą nie zmusi jej jednak do pozostania wyłącznie jego kobietą. Ich relacja to kolejna absurdalna fasada, charakterystyczna dla wyższych sfer, gdzie szczerość wydaje się być towarem absolutnie deficytowym.

W spektaklu nie tylko w scenografii, ale też kostiumach (autorstwa: Małgorzaty Szczęśniak) oraz przepięknym świetle (reżyseria świateł: Felice Ross) przeważają takie kolory jak fiolet, biel, czerń, róż. Kojarzą się one raczej z dostojeństwem, kreacjami elity. Jednak równocześnie w zachowaniu bohaterów wyraźnie widoczne są pretensjonalność, bezkarność i brak dbania o zasady. Zblazowany Błażej De Guermantes (Marek Kalita) lubi pokazywać się ze swoją „zdobyczą": żoną Orianą (Magdalena Cielecka). Baron De Charlus (Jacek Poniedziałek) prowadzi swoje gierki z zabarwieniem erotycznym, z czego skrzętnie korzysta Charles Morel (Piotr Polak), natomiast temu wszystkiemu przygląda się Narrator (Bartosz Gelner w wersji młodszej, Olgierd Łukaszewicz – starszej). Narrator jest z boku, ociera się o światek tych ludzi, ale nigdy nie będzie jego pełnoprawnym członkiem.

W tym wszystkim jest jeszcze Kelner/Ogrodnik (Claude Bardouil), który w białej marynarce i baletkach, poruszający się z zachwycającą taneczną precyzją musi być ozdobą każdego salonu. Im bardziej jest dziwny i egzotyczny: tym większy prestiż ludzi, dla których pracuje. Ale w swoim tańcu/ performansie jest też symbolem pewnej ulotności, wolności i bycia indywidualistą, który będzie ostatecznie przyciągał podobnych sobie. Jest tym pierwiastkiem nieprzewidywalności, który każdy skrywa, ale wygodniej jest wpisać się w pewną konwencję i go nie ujawniać.

Przez ponad cztery godziny z niegasnącą fascynacją oglądam przyjęcia, zabawę, mikroskandale, aferki, dramy i ukrywanie prawdziwych uczuć. Niezwykłe oglądać jest świat menażerii odklejonych lekkoduchów, którzy do końca, niezależnie od sytuacji, jak Księżna Parmy (Ewa Dałkowska) musi trzymać fason – co podkreśla zresztą jej kostium w stylu stewardessy. Nic nie może zaskoczyć. Żadna sytuacja nie ma prawa sprawić, że zostaniesz wytrącona/ny z formy, którą prezentujesz.

Trudne emocje są tu wypierane. Moment czystego przeżycia (wewnętrznego) następuje chyba tylko podczas koncertu Michała Pepola na wiolonczeli („Utwór na wiolonczelę i taśmę" Pawła Mykietyna, wykonywany na żywo przez wiolonczelistę). Muzyka w tym spektaklu w ogóle (autorstwa Jana Duszyńskiego) wydobywa na wierzch to, co wszyscy chcieliby ukryć: prawdziwe emocje, które lepiej zachować niewidoczne, pozostając bez rysy na wizerunku. Podobnie jest z wizualizacjami, które widać na horyzoncie, a które są swego rodzaju komentarzem do podświadomości bohaterów (wideo: Denis Guéguin, animacje: Kamil Polak): sceny miłosne czy cykl odradzania się natury.

W tym wszystkim nagle pojawia się ze zjadliwym i oskarżycielskim monologiem Robert de Saint-Loup (Andrzej Chyra), który wydaje się być połączeniem Roya Cohna i Kosmonauty (obydwie postaci z „Aniołów w Ameryce" w reż. K. Warlikowskiego). Wchodzi na scenę w stroju, przypominającym Antoine'a de Saint-Exupery'ego – de facto też Francuza z pochodzenia. Jednak choć wydawałoby się, że (dosłownie) naświetla problem, to jego słowa są już raczej wołaniem na puszczy...

Co ciekawe, „Francuzów" można potraktować trochę jako „komentarz do samych siebie". Potraktowanie z dystansem swojej sytuacji, ponieważ wszyscy fenomenalni aktorzy, których widzimy na scenie, na co dzień należą do tego jakkolwiek „niedostępnego" świata. Są jednak także w tym wszystkim postaciami tragicznymi jak Rachela, która ostatecznie jawi się jako Fedra (Magdalena Popławska): ofiarami konwencji niedostępności, elitarności, w jakiej są często postrzegani, i która ostatecznie może być źródłem indywidualnej tragedii. Tytuł spektaklu kieruje w stronę stereotypu: „żabojady", mówiący hermetycznym językiem. Teatrowi Warlikowskiego też jest czasami zarzucana hermetyczność jego języka teatralnego. Dlatego odczytuję ten spektakl jako wyśmianie postrzegania samych siebie. Zabawy konwencją. Teatru w teatrze. Co jest paradoksalne, ponieważ spektakle Krzysztofa Warlikowskiego mają zawsze komplety, gdziekolwiek nie są grane, a np. w Nowym Teatrze po spektaklu z aktorami można normalnie porozmawiać.

„Francuzi" kojarzą mi się z serialem „Artyści" (twórcy: Paweł Demirski, Monika Strzępka, 2016), który był satyrą na świat teatru i pokazanie instytucji w krzywym zwierciadle. Drugą produkcją, która też w pewien sposób rozlicza się ze środowiskiem artystycznym „warszawki" jest serial „Udar" (twórca: Paweł Demirski, 2023), gdzie światek artystów jest w swoim zachowaniu nie tylko dziwny, ale momentami wręcz żenujący i stereotypowy w swoich reakcjach.

Widowisko „Francuzi" wyreżyserowane przez Krzysztofa Warlikowskiego to odbicie się od prozy Marcela Prousta w stronę realnych ludzi, którzy tworzą sobie nierealny świat. Chcą trwać na przekór czasowi i myślą, że uratuje ich konwencja „bycia ponad wszystkim" (także poza czasem) i trwania w przekonaniu o własnej wyjątkowości. Nikt nie ma szans uciec przed upływem czasu: może sobie tylko wymyślić, jak go wykorzysta. Ze swojej strony serdecznie polecam spędzić wieczór w teatrze z „Francuzami" – mogę niemal zapewnić, że tego czasu nikt nie będzie uważać za stracony!

Joanna Marcinkowska
Dziennik Teatralny Zielona Góra
20 stycznia 2025

Książka tygodnia

Ulisses
Społeczny Instytut Wydawniczy Znak
James Joyce

Trailer tygodnia