Nie zapukał nikt na czas
Zofia Marcinkowska (1940 - 1963)"Nie potrafię bez niego żyć" - napisała w liście pożegnalnym Zofia Marcinkowska, a potem, przekonana, że doprowadziła do śmierci swojego ukochanego, odkręciła kurki z gazem.
- 22 października 2020 r. mija 80. rocznica urodzin Zofii Marcinkowskiej
- Po występie w "Nikt nie woła" Kazimierza Kutza została okrzyknięta nadzieją polskiego kina. Wróżono jej wielką karierę - była to jednak jej ostatnia wielka rola na dużym ekranie
- Po ukończeniu warszawskiej szkoły teatralnej zakończyła związek z Bohdanem Łazuką i przeniosła się do krakowskiego teatru; tam spotkała Zbigniewa Wójcika, aktora, którego nazywała miłością swojego życia
- Jej związek z Wójcikiem był bardzo burzliwy - aktor nadużywał alkoholu i często wywoływał domowe awantury, podczas których dochodziło do rękoczynów
- Marcinkowska, przekonana, że doprowadziła do śmierci swojego ukochanego, popełniła samobójstwo - zmarła 8 lipca 1963 r.
Obdarzona nietuzinkową urodą i talentem, inteligentna, wrażliwa, delikatna i tajemnicza – tak o Zofii Marcinkowskiej mówili ci, którzy mieli okazję ją poznać. O jej wczesnych latach, zanim trafiła do filmowego świata, wiadomo niewiele, bo też nigdy nie była skora do zwierzeń.
W wywiadzie dla "Gazety Wyborczej" Józef Hen twierdził, że w rozmowie, którą przeprowadzili tuż przed jej śmiercią, wyjawiła mu swoje prawdziwe pochodzenie: "Wyznała mi, że jest Niemką, dzieckiem porzuconym, zostawionym w Krakowie przez uciekającą po wojnie niemiecką parę". Uniknęła jednak najgorszego losu; nad dziewczynką zlitował się dr Włodzimierz Marcinkowski, znany krakowski działacz Społecznego Komitetu Przeciwalkoholowego, który zabrał ją pod swój dach.
Oczy jak chabry
Z krakowskiej szkoły teatralnej wyrzucono ją po pierwszym roku, gdy na jaw wyszło, że wzięła udział w zdjęciach do "Lunatyków" w reżyserii Bohdana Poręby – grono profesorów nieprzychylnym okiem patrzyło bowiem na studentów grających w filmach.
Niezrażona Marcinkowska przeniosła się więc do Warszawy, gdzie zaprzyjaźniła się z Igą Cembrzyńską i zawróciła w głowie Bohdanowi Łazuce. "W szkole teatralnej, choć wokół roiło się od pięknych dziewczyn, miałem jedną wielką miłość. To była krakowianka Zofia Marcinkowska, jedna z najpiękniejszych kobiet w polskim kinie. Jej uroda była zjawiskowa: oczy jak chabry, nosek delikatny, kilka piegów, wielka kultura osobista, a do tego wszystkiego kształtny i obfity biust" — wspominał artysta w "Fakcie".
Od pierwszego wejrzenia zachwyciła też Kazimierza Kutza, który kompletował obsadę do "Nikt nie woła" – i na przesłuchaniu bez trudu przyćmiła pozostałe konkurentki do roli Lucyny, w tym Beatę Tyszkiewicz i Elżbietę Czyżewską.
Emocjonalna wrażliwość
"Nikt nie woła" – manifest wolności reżysera, jego "artystyczne być albo nie być" – nie spotkało się z przychylnością władz i wywołało niemałe zamieszanie w środowisku filmowym. Kutza dotknęły liczne represje ("Mnie włóczono po naradach jak przestępcę i lżono na wiele sposobów" - wyznawał w "Gazecie Wyborczej"), grzmiano, że film to hańba, błyskawicznie zdejmowano go z ekranów i zakazano wyświetlać poza granicami kraju. Równocześnie krytycy byli jednak jednomyślni co do Marcinkowskiej – oczarowani jej występem zgodnie orzekli, że oto narodziła się przyszła gwiazda polskiego kina, aktorka wybitna.
"Była naturalnie piękna, ale na potrzeby filmu dodatkowo wymyśliliśmy ją, wyciągnęliśmy z niej wszystko, co było potrzebne. Wykreowaliśmy ją. Widziałem, że z nią jest coś nie tak: jakby przeżywała na planie prawdziwą miłość. Ale byłem zadowolony. Promieniowała jakąś niezwykłą energią; to mi było potrzebne. Podczas przerw w kręceniu zapadała w letarg. »Nic do mnie nie mów«, mówiła, kładła palec na wargach i patrzyła gdzieś w niebo" - opowiadał Kutz. Pracę z nią wspominał zawsze z wielką przyjemnością, chociaż martwiła go ogromna wrażliwość i emocjonalność Marcinkowskiej; bał się nawet, że to on częściowo odpowiadał za to, co przydarzyło się trzy lata później. "Wszedłem w osobowość Zosi zbyt daleko, poza dopuszczalną granicę, i zrozumiałem – też zbyt późno – że mogłem ją nawet okaleczyć. Przeraziłem się władzy reżysera, jego możliwości manipulowania drugim człowiekiem. Do dziś dręczy mnie sumienie, czy nie przyczyniłem się do tej tragedii" - dodawał.
Ślepa miłość
W 1962 r., zaraz po ukończeniu studiów, Marcinkowska oznajmiła zakochanemu w niej Łazuce, że ich związek dobiegł końca, a ona opuszcza Warszawę i wyprowadza się do Krakowa, gdzie zaproponowano jej etat w Starym Teatrze. "Rozstanie z nią nie należało do najprzyjemniejszych, trudno mi było się z tym pogodzić", zwierzał się zawiedziony artysta. Jego była ukochana rozpaczała znacznie krócej, bowiem los postawił na jej drodze Zbigniewa Wójcika, w którym, na swoje nieszczęście, zakochała się bez pamięci.
Toksyczny partner
Zbigniew Wójcik, zdolny krakowski aktor, nie mógł niestety pochwalić się nieposzlakowaną opinią – opuszczał próby, spóźniał się na spektakle, zbyt często zaglądał do kieliszka, wdawał się w awantury w barach i kilkakrotnie trafiał za kratki. Z tego też powodu prawdopodobnie stracił główną rolę w filmie Wojciecha Hasa "Jak być kochaną".
"Były jakieś potężne komplikacje" – zdradzała Barbara Krafftówna. "Do filmu był umówiony aktor z Krakowa, ale zdarzyła się jakaś tragedia i kolega został zatrzymany. Has załatwił nawet, że na plan miał go doprowadzać milicjant z bronią. Powiedziałam, że w takim razie wycofuję się z filmu" - mówiła. Reżyser ugiął się pod naciskami ekipy, podziękował Wójcikowi i na jego miejsce zatrudnił Zbyszka Cybulskiego; tym samym aktor po raz kolejny stracił swoją szansę na zaistnienie w filmowej branży. Marcinkowska nie zwracała uwagi na rady znajomych, którzy ostrzegali ją przed nieprzewidywalnym, uzależnionym do alkoholu, agresywnym i toksycznym partnerem – twierdziła, że nie wyobraża sobie świata bez niego. Znosiła kolejne awantury, pijackie ekscesy i ciosy, które jej wymierzał w przypływie wściekłości. Kiedy trzeźwiał, znów stawał się czułym i kochającym mężczyzną, a ona mu wybaczała, przekonana, że tym razem na pewno im się ułoży.
Tragedia lipcowej nocy
Jej nadzieje okazały się płonne. Wieczorem 8 lipca 1963 roku Wójcik wrócił do mieszkania kompletnie pijany i prawdopodobnie rzucił się na Marcinkowską z pięściami. Ona, chcąc się bronić, odepchnęła go. Mężczyzna stracił równowagę, upadł, uderzając głową w kant zlewozmywaka, i stracił przytomność. Przerażona aktorka, znajdująca się pod wpływem wielkich emocji, przekonana, że właśnie zabiła swojego ukochanego, skreśliła pospiesznie list pożegnalny i odkręciła kurki z gazem. Wezwany na miejsce koroner stwierdził później, że oboje ponieśli śmierć w wyniku zaczadzenia – a Marcinkowska, która konała przekonana, że ma na rękach krew Wójcika, zmarła jako pierwsza.
"Miała zaledwie dwadzieścia trzy lata. Była u progu wielkiej kariery... – wspominał w rozmowie z Teresą Gałczyńską Łazuka, który dowiedział się o śmierci aktorki dopiero po kilku latach, od jej brata. "Bardzo wtedy przeżyłem jej śmierć. I, choć od tamtej pory minęło kilkadziesiąt lat, jak śpiewam »Bo to się wszystko tak zaczyna...«, wykonuję tę piosenkę zawsze z myślą o pięknej Zosi".