Nieprzerwane krzyki w głowie
"Szczęśliwe dni" - reż. Krzysztof Jasiński - Krakowski Teatr Scena STUKażdy szybko zdefiniowałby, jak powinien wyglądać jego szczęśliwy dzień. W większości przypadków byłby pełen słońca i afirmacji. Składałby się z wielu pomniejszych przyjemności i co najważniejsze – nie byłoby w nim miejsca dla jakiejkolwiek formy cierpienia. Mamy więc swój idealny, piękny dzień. Winnie ze Szczęśliwych dni też taki posiada. Przeżywa ten cudowny dzień codziennie. Jednak, nie należy jej tego zazdrościć.
„I znowu cudowny dzień!" – takimi słowami Winnie (Beata Rybotycka) wita się z Williem (Konrad Mastyło) o poranku. Gdybyśmy nie widzieli jej nieobecnej twarzy i nie byli świadkami opresyjnej sytuacji, w której się znajduje, łatwiej byłoby nam uwierzyć w jej zapewnienia. Bo Winnie, bez względu na to jak bardzo chce przekonać siebie i nas do tego, że wiedzie udane życie, mocno cierpi. Ta 50-letnia śpiewaczka jest uwięziona w kopcu i każdego dnia zapada się w nim coraz bardziej, aż ostatecznie widać jej tylko głowę. Chociaż nie ma dla niej żadnej nadziei na zmianę, to jest wdzięczna za kolejne cudowne dni, które w jej przypadku są jedynie oczekiwaniem na śmierć.
Krzysztof Jasiński, za Beckettem, umieszcza bohaterów w sytuacji ostatecznej, pozbywając ich wszelkich złudzeń. Nic im nie pozostawia, oprócz torby z podręcznymi rzeczami należącej do Winnie i pianina, na którym Willie przygrywa żonie melodie z przeszłości. Pozostawia im też wspomnienia, które co chwilę pojawiają się w monologu Winnie. No właśnie, w monologu. Chociaż na scenie obecny jest Willie, głos zabiera tylko jego żona. Nieustannie mówi do Williego (lub bardziej do siebie poprzez Williego) i nie oczekuje żadnej odpowiedzi. Zależy jej na tym, żeby ktokolwiek słuchał lub co najmniej udawał, że słucha. Willie sprawdza się w tej roli znakomicie. Jest milczącym potakiwaczem, przysypiającym na pianinie lub pod nim. Przemija tak samo boleśnie jak Winnie, a może i boleśniej, bo trwa w stagnacji i totalnym uśpieniu. Nie wiadomo dlaczego nadal jest przy żonie, dlaczego zachowuje się tak biernie. Można się tylko domyślać, że z pewnością takie życie jest dla niego łatwiejsze, bo nikt nie zmusza do działania, nie zadaje pytań. W pustce tuż przy boku Winnie czuje się bezpiecznie.
W spektaklu najważniejszą rolę odgrywa Winnie, Beata Rybotycka umiejętnie żongluje stanami emocjonalnymi tej bohaterki, przejmująco przedstawiając je za pomocą twarzy i dłoni, które jako jedyne nie zostały jeszcze pochłonięte przez kopiec. Widzimy Winnie na przemian histeryczną i pełną humoru, we łzach i obojętną, pogodzoną z losem i przerażoną faktem przemijania i samotnością, która pojawi się tuż po śmierci Williego, jej jedynego słuchacza. Dlatego Winnie tak dużo mówi, bo pragnie zagłuszyć wszystko, co jest w niej i ją otacza. Uspokaja się wtedy, gdy śpiewa, a Willie jej akompaniuje. Jednak, wraz z końcem piosenki doganiają ją smutek oraz wewnętrzne krzyki, których „zawsze miała w głowie wiele".
Podczas spektaklu spoglądamy na Winnie z różnych stron, też dosłownie, bo kopiec, w którym znajduje się ta protagonistka wolno porusza się w kierunku widowni, siedzącej po trzech stronach Sceny Teatru STU. Możemy popatrzeć na Winnie z każdej perspektywy i też rejestrować ruchy jej twarzy, widocznej na powiększeniu na ekranach (podczas jednej ze scen kopiec cudownie przyspiesza, sprawiając, że twarze Winnie na ekranie nakładają się na siebie, podkreślając w ten sposób fakt, że Winnie składa się z kilku osobowości, które naprzemiennie stają się w jej historii dominujące).
Uzupełnieniem gry aktorskiej jest światło, które łagodnie przenika ruchy bohaterów i ociepla ich twarze. Jednocześnie wyznacza początek i koniec dnia. W tym spektaklu przed świtem i po zachodzie Słońca panuje mrok. Wita i żegna nas zatem ciemność. Taka sama, jak w duszy Winnie i Williego. Taka sama jak w momencie, gdy wiemy już, że wszystko jest stracone.