Nuda w muzycznej panierce
"Amadeusz" - reż: Paweł Szkotak - Teatr Polski w Poznaniu"Jak nie w sławie, to w hańbie" - oznajmia ze sceny jedna z postaci, gdy mówi o tym, jak chce zostać zapamiętana przez potomnych. Może i ma rację, wspominając o hańbie, bo wątek chorobliwej zazdrości o geniusz, podejmowany w kontekście rywalizacji Wolfganga Amadeusza Mozarta i Antonio Salieriego, eksploatowano już na wiele różnych sposobów; wystarczy wspomnieć choćby głośny film Miloša Formana. Paweł Szkotak, bazując na tekście Petera Schaffera, zaprezentował poznańskiej publiczności swoją wizję chorobliwej zazdrości Salieriego oraz jego poczucia niesprawiedliwości i krzywdy.
O losach Mozarta opowiada właśnie Salieri, którego historia zapamiętała nie jako wybitnego kompozytora, ale jako tego, który przyczynił się do śmierci rywala. Stary Salieri (Wojciech Kalwat), wprowadzony na wózku na scenę przez grającego kompozytora w młodości Michała Kaletę, zapowiada, że tej nocy umrze, a więc musi się wyspowiadać; cofa się w przeszłość, mówiąc o swym konflikcie z Mozartem.
Mozart (Łukasz Chrzuszcz) to najbardziej kolorowa postać w stadzie nadwornych muzyków cesarza Józefa II – wyróżnia się ekstrawaganckim strojem, hałaśliwym sposobem bycia, szeroką gestykulacją. Jego chichot bawi widzów, choć błazeńskie zachowanie aż uderza swoją nachalną farsowością; a Mozart był przecież postacią raczej tragiczną – o ile Chrzuszcz świetnie poradził sobie z momentami, w których jego bohater miał być zabawny, o tyle sceny rozpaczy i bólu wydają się być przerysowane. Więcej w nich farsy, niż szczerych i prawdziwych emocji, co budzi raczej politowanie i śmieszność. Można nawet zaryzykować stwierdzenie, że Mozart w interpretacji Chruszcza jest ośmieszany, nie tylko w toku fabuły, ale także sposobem używanych środków aktorskiego wyrazu. A przecież Mozarta – tego prawdziwego – opętała jego własna twórczość i geniusz; w wykonaniu poznańskiego aktora wygląda to raczej na chorobę psychiczną z nieodłącznym ADHD, niż nieumiejętność poradzenia sobie z własnym natchnieniem i fenomenem.
Salieri, w interpretacji Kalety, to zupełne przeciwieństwo Mozarta. Biorąc pod uwagę fakt, że ci dwaj kompozytorzy pozostali rywalami do końca swych dni, pomysł tak radykalnego ich skontrastowania wydaje się być dość banalny. Salieri jest ubrany na czarno, ma wyrazisty makijaż, próbuje być powściągliwy w gestach, jednak w napadzie szału wymachuje rękoma, drze nuty, miota się po scenie artykułując w ten sposób swoją złość i bezradność. W kontekście całej roli tego typu zachowania nie wychodzą poza konwencjonalność. Rozterki duchowe, powodowane pokusą uwiedzenia Konstancji (w tej roli znakomita Katarzyna Dałek) i odgrażanie się Bogu, rozmywają się w karykaturze siebie samych. Aktorom nie udaje się stworzyć studium zazdrości, rywalizacji, a próba pokazania ambiwalencji związku między mężczyznami ginie gdzieś w nadmiarze przerysowanych gestów i słów.
Pozostali aktorzy biorący udział w spektaklu też niczym szczególnym się nie wyróżniają. Wymyślne stroje z epoki, na które zdecydował się reżyser – peruki, rajstopy, fraki i bogato zdobione suknie, maskują fakt, że postaci są banalne, stanowią tylko bezbarwne tło konfliktu, jaki rozgrywa się pomiędzy Salierim a Mozartem. Jedynym wyjątkiem jest wspomniana już Katarzyna Dałek, w roli Konstancji Weber, późniejszej żony Mozarta, która roztacza przed widzem całą paletę uczuć, od furii przez euforię, aż do kompletnej rezygnacji. I robi to nad wyraz wiarygodnie, a przede wszystkim naturalnie.
Nagrodę w kategorii „najbardziej odjechany kostium” powinna otrzymać Tatiana Pożarska jako Caterina Cavalieri – wymyślna różowa sukienka i przedziwna peruka uwieńczona sztucznym łabędziem rzeczywiście zapierały dech w piersiach, ale nijak nie pasowały do ascetycznych, bliżej nieokreślonych wnętrz i użytych przez scenografa sprzętów. Trudno bowiem dociec, gdzie rozgrywała się akcja dramatu, skoro ten sam fotel należał do cesarza i Salieriego, na tej samej kanapie obradowali muzycy wiedeńscy, a Salieri uwodził żonę konkurenta, Mozart zaś grał na niewidzialnym klawesynie.
Muzyka okazała się jednak najmocniejszym punktem całego spektaklu. Część widowni zajmował kanał dla orkiestry, występującej pod batutą Agnieszki Nagórki. Wszyscy instrumentaliści poradzili sobie z interpretacją utworów Mozarta znakomicie. Oklaski należą się także chórowi, wykonującemu pieśni kompozytora i podniosłe finałowe „Dies Irae” , po którym znacząco zgasły w dłoniach śpiewających świeczki. Zapadła ciemność. Mozart zmarł. Salieri nie dokończył nawet swojej spowiedzi, przedstawienie nie zostało domknięte, ale widzowie nie pozostali z wrażeniem niedosytu. Przeciwnie, salę zalała burza oklasków.
W moim mniemaniu opowieść o Mozarcie i Salierim zabrzmiała na scenie Teatru Polskiego w Poznaniu w sposób przeraźliwie nudny i banalny. Była jakby oderwana od kontekstu, niedokończona (może twórcom zabrakło pomysłu na sensowne rozwiązanie wątku spowiedzi?), a spłycone postaci nie najlepiej radziły sobie z wyrażaniem emocji, od których w tekście Schaffera przecież aż kipi. Niestety, tym razem teatralny banał zabił legendę wielkiego kompozytora.