Obaleni bogowie

"966 czyli zmierzch bogów" - reż. Marcin Liber - Teatr im. Aleksandra Fredry w Gnieźnie - 2023-03-17

Religia wprowadzana siłą nigdy nie będzie szczera, a jej rzekomi wierni nigdy prawdziwie nie uwierzą. Zwłaszcza jeśli religia jest elementem polityki mocno nacechowanej przemocą. Widać to w spektaklu Marcina Libera, w którym jest i strasznie, i śmiesznie.

Choć akcja spektaklu "966 czyli zmierzch bogów" osadzona jest w 966 roku, jest to dramat na wskroś współczesny. Tak współczesny, że to, co na początku bawi, po chwili refleksji zaczyna przerażać. Bo inaczej patrzymy na historię, wiedząc, że to tylko historia, a inaczej na rzeczywistość, na nasze tu i teraz. Na historię, która boleśnie nam przypomina, że pewne kwestie nadal są aktualne. Że musimy ponosić konsekwencje kiepskich decyzji polityków, którzy tylko pozornie pytają nas o zdanie albo i nie pytają.

Autorzy sztuki umieszczają akcję w 966 roku, czyli roku, który jest uznawany za początek polskiej państwowości i początek rządów dynastii Piastów. Jednak nie ma żadnych dowodów na to, że chrzest Polski, który wtedy przyjął książę Mieszko w imieniu narodu, który tego chrzestu wcale nie chciał, odbył się naprawdę w tym roku. Ale załóżmy, że tak. No i w spokojne życie ówczesnych Słowian wkracza polityka, a z nią nierozłącznie związana przemoc psychiczna oparta na szantażu. Tak to właśnie wprowadzono chrześcijaństwo na ziemiach naszych przodków.

Ale to wcale nie był początek. O prapoczątkach świata opowiada Mokosz (Martyna Rozwadowska). W scenerii wylewającej się gęsto piany, w odmętach sączącego się dymu, wyłania się świat stworzony przez Peruna i Welesa, wcale nie gorszy od wersji świata chrześcijańskiego. Ten zabieg jest ciekawie pomyślanym prologiem opartym na "Mitologii słowiańskiej" Jakuba Bobrowskiego i Mateusza Wrony. Błyskawicznie przenosimy się na ziemie praprzodków gdzieś w okolice Gniezna. Poznajemy rodzinę Jaśków, która żyje sobie całkiem sympatycznie, choć skromnie, kocha się na swój sposób, chwilami nawet namiętnie (scena zalotów Jaśka i Jaśkowej i lekko zgorszonej dorosłej córki przecudna). Wierzą w swoje bóstwa, składają im należny hołd, ale robią to dobrowolnie i bez żadnej przykrości. Z drugiej strony mamy dwór księcia Mieszka borykającego się z decyzjami politycznymi, które mają wpływ na całe jego księstwo.

Czy nasz kraj u zarania swoich dziejów nie mógł być zwykły, mały i niezakompleksiony? Być może byłby szczęśliwszy. Czy sny o potedze nam nie zaszkodziły? A może zaszkodziłaby rezygnacja z chrztu? Czy bylibyśmy bezpieczni bez niego? Na pewno bylibyśmy szczęśliwsi, bo ten spektakl pokazuje, że to, co jest wprowadzane przemocą i z pozycji silniejszego, nigdy nikog nie uszczęśliwi. To pierwsza ważna prawda, która nasuwa się podczas oglądania spektaklu i przywodzi na myśl czasy współczesne.

Maciej Hązła zaproponował nam Mieszka nietypowego. To nie jest super silny Piast, jakiego znamy z lekcji historii. To jest Piast z dylematami. Piast wahający się. Piast, który niczym szekspirowski Hamlet, zadaje sobie pytanie: "przyjąć czy nie przyjąć?". Tak ustawiona postać dodaje bohaterowi człowieczeństwa, ściąga go z piedestałów i stawia wśród zwykłych śmiertelników. Maciej Hązła sprawia, że Mieszko jest bardzo ludzki, chwilami niepewny, chwilami zabawny. Wie, że wiele straci, ale może też wiele zyskać, chociaż postąpi wbrew sobie i wbrew swojemu ludowi. A z ludem musi się układać, musi mu wiele naobiecywać, żeby stanął po jego stronie. Jak rasowy polityk przychodzi do rodziny Jaśków na negocjacje. I obiecuje im trzynastkę i czternastkę, żeby tylko go popierali. Taki Mieszko, ubrany w ludzkie cechy, wzbudza o wiele więcej sympatii niż ten groźny pan z marsową miną z portretu Matejki.

Maria Janion w "Niesamowitej Słowiańszczyźnie", która jest cytowana w spektaklu, przypomina, że gwałtowne odcięcie od korzenii i narzucenie obcej kultury może być jedną z przyczyn ciągnących się przez wieki polskich problemów z tożsamością. Spektakl Libera wyraźne to sugeruje. Widzimy silne i zgrane społeczeństwo, które nagle staje się niepewne i wystraszone w obliczu "nowego", przyniesionego z dalekiego kraju przez misjonarza Jordana. Roland Nowak, grający tę postać, sam w sobie jest demoniczny, bo pełen fanatyzmu, a fanatyzm nie zna umiaru, ani nie dopuszcza kompromisu. Dlatego Jordan w swojej zapalczywości nie dopuszcza do głosu ani zwykłych mieszkańców, ani księcia. Ma być tak, jak on mówi, bo tylko on ma monopol na prawdę. Jakbyśmy skądś to znali. Jedyna chwila, w której wydaje się być zabawny, to ta, kiedy poczęstowany przez Jaśków kapustą popija ją mlekiem i musi szukać miejsca odosobnienia, bynajmniej nie w celu kontemplacji swojej religi. Najbardziej demoniczny jest wtedy, kiedy na zakończenie spektaklu udziela chrztu, nie tylko aktorom na scenie, ale również osobom wyciąganym z publiczności. To scena pełna ukrytej przemocy, która towarzyszyła chrześcijaństwu na słowiańskich ziemiach od samego początku.

Jeśli już wspominam o demoniczności, to nie można nie przypomnieć o Welesie granym przez Michała Karczewskiego. Aktor nadaje swojemu bohaterowi wiele tajemniczości, która sugeruje jak wiele zła nosi w sobie ta postać. Jego gra chwilami powoduje dreszcze na grzbiecie, kiedy wyobrazimy sobie, do czego mógłby byc zdolny. Ma w sobie też cechy wytrawnego polityka, kiedy negocjuje z Jordanem przydział na królestwo ciemności. A może nawet biznesmena. U Słowian może być Welesem, u chrześcijan może zająć wakat Szatana. Jest mu wszystko jedno, gdzie będzie jego królestwo, byleby było. To kupczenie stanowiskami przypomina rozmowy, które prowadzi partia po wygranych wyborach z ewentualnymi koalicjantami. Tylko Weles ma w tym towarzystwie pewność siebie, która może zapewniać wygraną w każdych okolicznościach. Jest to trochę straszne i ten strach czujemy patrząc na Welesa. Niewątpliwie jest to duża zasługa aktora.

W ogóle ten spektakl stoi na aktorach. Grają zespołowa, chociaż każdy zaznacza swoją indywidualność nadając swoim bohaterom nieoczywiste cechy. Sceny grupowe, okraszone pomysłową choreografią Pauliny Jaksim i Katarzyny Kulmińskiej, nadają temu przedstawieniu dynamiki, a sceny indywidualne i duety wprowadzają element liryczny.

Marcin Liber na szczęście zrobił spektakl, który nie tylko jest straszny (w formie i treści), ale też zabawny. Sceny dramatyczne przeplatają się ze scenami zabawnymi, które pozwalają widzowi na chwilę odetchnąć. W końcu w teatrze jak w życiu - to, co straszne, w końcu zaczyna śmieszyć. Inaczej się nie da.

Mirek Kaczmarek stworzył scenografię i kostiumy, które bazując na słowiańszczyźnie mają wyraźnie współczesne elementy. Panie noszą buty na platformach, nawet złote i z modnymi łańcuchami na przodzie, panowie modne obuwie sportowe. Jest trochę szat powiewnych, trochę bluz sportowych, trochę prześwitującej dzianiny. Estetyka ocierająca się o kamp, którego najjaśniejszym przykładem jest Dobrawa grana przez Wojciecha Siedleckiego. Aktor ani przez chwilę nie przekroczył granic dobrego smaku, nie "przegiął", o co łatwo w przypadku takiej postaci.

W scenografii oprócz ogromu piany i dymu, w których toczy się życie słowiańskich bogów, mamy tylko dwa duże bóstwa, które muszą zostać usunięte. Obalone i zapakowane w folię podzielą losy pomników Lenina i jego kompanów, czy innych źle widzianych typów. Obalanie pomników to jedna z najbardziej dramatycznych scen, bo to właśnie wtedy wszyscy, którzy do tej pory myśleli, że jakoś to będzie, zdają sobie sprawę, że jednak jakoś nie będzie. To koniec. Przyszło nowe i nie odpuści.

Wystraszeni od początku istnienia państwa Piastów, ukorzeni przez papieżem i cesarzem, przez stulecia borykaliśmy się z niepewnością i kompleksami. Nigdy się nie podnieśliśmy z tego upokorzenia. Na zawsze zostaliśmy poddanymi potężniejszych od nas. Bo ktoś, kto ma poddaństwo w naturze, nie może być prawdziwym zwycięzcą. Stąd w nas taka potrzeba kultu przegranych spraw. W tym spektaklu widzimy siebie jak w lustrze, a to, co widzimy, nie jest fajne. Raczej przygnębiające.

Pewnie taka wersja początków polskości i chrześcijaństwa powiązanego z polityką nie każdemu przypadnie do gustu. Ale na pewno przypadnie tym, którzy lubią myśleć. i zastanawiać się nad naszą rzeczywistością. Bo mimo akcji umieszczonej w X wieku, jest tu wiele nawiązań do współczesności, do współczesnego Kościoła katolickiego, do współczesnych polityków. Do zła czynionego w imię wyimaginowanych zasad niewiele mających wspólnego z dobrem człowieka. A na pewno niewiele z istotą chrześcijaństwa. Z jego pierwotną ideą.

Najważniejsze pytanie, jakie musimy sobie zadać po tym przedstawieniu, to pytanie: jak bardzo jesteśmy skłonni wyrzec się swoich korzeni, tożsamości i światopoglądu i w imię jakich korzyści? Oraz czy warto?

Małgorzata Klimczak
Dziennik Teatralny Szczecin
21 kwietnia 2023
Portrety
Marcin Liber

Książka tygodnia

Twórcza zdrada w teatrze. Z problemów inscenizacji prozy literackiej
Wydawnictwo Naukowe UKSW
Katarzyna Gołos-Dąbrowska

Trailer tygodnia

Łabędzie
chor. Tobiasz Sebastian Berg
„Łabędzie", spektakl teatru tańca w c...