Po śladach Komedy

"Komeda - Sextet" - Polski Teatr Tańca w Poznaniu

W spektaklu "Komeda - Sextet. Etiudy baletowe w teatrze tańca" grają pośrednio: śledzik w occie, kolorowe landrynki w słoju i oranżada z bąbelkami. Ewa Wycichowska pyta, co w nas zostało z barwnych lat 60. Gdzie się podziały tamte prywatki, niezapomniane?

Na sobotnią premierę najnowszego spektaklu Polskiego Teatru Tańca, dedykowaną Krzysztofowi Komedzie w czterdziestą rocznicę śmierci, niektórzy goście na prośbę organizatorów przebrali się w stroje z epoki. Tu mignęły czarne okulary, tam barwna chustka na głowie, koński ogon, smolista kreska nad okiem. W nowym gmachu Muzeum Narodowego, gdzie wystąpili tancerze PTT, trunki i łakocie serwowała zza baru stylowa bufetowa, w czarnym fartuszku z białymi wykończeniami. A Ewa Wycichowska przywitała gości w ciemnej peruce i rozkloszowanej spódnicy, podkreślającej talię osy. 

Gra kolorem i zabawa historycznym detalem nie skończyły się wcale, gdy rozpoczął się spektakl. Kostium, a przede wszystkim muzyka okazały się tu wręcz dominantą, osią spajającą całość choreografii w jeden temat rozpisany na kilku tancerzy. Tancerzy wcielających się - także wizualnie - w role nut ze znanych utworów. 

Bohaterem był Komeda. Gdyby nie jego słynna "Kołysanka" z filmu "Dziecko Rosemary", nie byłoby znaku zapytania na brzuchu jednej z tancerek. Nie byłoby ruchowego poszukiwania na nowo w tej muzyce-klasyce, wymyślonej dawno temu przez kompozytora z Poznania. 

Podobnie jak pisząca te słowa, nikt z tańczących w zespole Wycichowskiej nie pamięta czasów, gdy powstawały dźwiękowe motywy spektaklu "Etiudy baletowe" czy utwory do filmu "Jutro premiera". Może dlatego, a może zupełnie niezależnie od tego, wykonawcy sprawiali na mnie chwilami wrażenie "przebranych", wyjętych z gabloty i odzianych w staromodne sukienki. 

Zabrakło chyba pomostów międzypokoleniowych. Syfon tańczący epizod w ramionach jednego z artystów jest jeszcze elementem rozpoznawalnym, choć archaicznym, dla współczesnego licealisty. Ale już tekturowe tablice w rękach uśmiechniętych pań i panów, zachęcających publiczność do głosowania, dzisiejszym dwudziestolatkom nie mogą nie skojarzyć się w pierwszej kolejności z "Tańcem z gwiazdami". 

W finale sobotniej premiery na scenę wyszła Krystyna Mazurówna. Telewizyjna gwiazda lat 60. już wtedy prowokowała fryzurą, strojem, odważnymi ruchowymi układami. Ludzie rozmawiali o niej ponoć nawet w tramwajach. Trudno się dziwić: zjawisko tańca współczesnego było chyba wówczas równie świeże i zaskakujące, jak fenomen "innego świata" z odbiornika. 

W 1967 r. Mazurówna stworzyła choreografię do "Etiud baletowych", skomponowanych przez Komedę pięć lat wcześniej. W 1968 r. artystka wyjechała na Zachód i zamieszkała w Paryżu. 

W finale spektaklu Wycichowskiej Mazurówna przewróciła się, próbując odegrać choreograficzne figury z tancerzami, a potem z jednym z widzów. Ale, paradoksalnie, można się było doszukać w tej (przypadkowej?) scence współczesnego myślenia o ciele - nośniku prawdziwych emocji, a także słabości tańczącego. - Patrzcie, jaka ze mnie niezdara! - zdawała się krzyczeć Mazurówna, podnosząc się z muzealnej podłogi i najwyraźniej znakomicie się przy tym bawiąc. 

I może właśnie ta radość z łamania tematów tabu to najcenniejsze, co nam zostało po barwnych latach 60.?

Marta Kaźmierska
Gazeta Wyborcza Poznan
28 kwietnia 2009

Książka tygodnia

Bioteatr Agnieszki Przepiórskiej
Uniwersytet Kardynała Stefana Wyszyńskiego
Katarzyna Flader-Rzeszowska

Trailer tygodnia