Relacja, czyli hassliebe

"Matka" - aut. Stanisław Ignacy Witkiewicz - reż. Anna Augustynowicz - Teatr Ateneum w Warszawie

Ten spektakl jest narkotyczny. Magnetyzuje, przykuwa uwagę, nie pozwala oderwać wzroku od sceny. Tyleż w tym zasługi znakomitej formy, którą zawdzięczamy perfekcyjnej reżyserii Anny Augustynowicz, co uniwersalnej treści spisanej przez Witkacego, dotyczącej toksycznej relacji matczyno-synowskiej w przestrzeni pozbawionej ojcostwa, rodziny, jakby to rzec, protetycznej, a może raczej antyrodziny, której członkowie uporczywie praktykują hassliebe, czyli emocję rozpinającą uczucia najwyższe w pełnym spektrum, przywołanym w tej jakże celnej nazwie, więc uczciwie, bez znieczulenia i ozdobników.

Emocję, dodajmy, na którą wszyscy, w jakiejś mierze, w jakimś czasie naszego życia, jesteśmy skazani. Inscenizacja w Ateneum to precyzyjna wiwisekcja owej relacji, szokującej skalą nadobecności, zaborczością, immanentnymi próbami dominacji, beznadziejnym konfliktem, wampirycznym perpetuum mobile w gruncie rzeczy. To dramat nieposkromionych ambicji, w tym tych zastępczych, i niespełnienia. Życiowego, intelektualnego i artystycznego. Jest to także, jak w wielu literackich próbach w autobiograficznym kontekście, swoista terapia słowem, a więc zaczyn katharsis.

W tak dialektycznym dramacie niezbędne jest wyrównane, na najwyższym poziomie aktorstwo, na pierwszym i drugim planie, i takie też w teatrze na Jaracza możemy podziwiać. Anna Augustynowicz prowadzi postaci pewną ręką, więc aktorki i aktorzy unoszą role na wyjątkowo wysublimowanym artystycznie poziomie. Wieczór należy jednak, solidarnie, do dwójki protagonistów. Janina Węgorzewska w interpretacji Agaty Kuleszy jest emfatyczna, budzi na przemian strach i zażenowanie, miota się, epatuje i eskaluje. Artystka przekonująco kreśli portret starej, wysiadującej przy woltażu, mofrinażu oraz, żeby pozostać w kręgu języku Witakacego, tkażu - czyli gniewnej wełnianej robótce.

Jej rozbudowana, wielowarstwowa, iście wulkaniczna interpretacja literalnie wypełnia scenę. Na równi jednak z mistrzowską kreacją Adam Cywki. Jego Leon jest stale przytłoczonym, zgarbionym, stłamszonym, wiecznie aspirującym demiurgiem, posiadującym na kozetce z dziecięcą piłką w ręku. Ów autor trzydziestosześciostronicowego opus magnum, będącego jednocześnie, niestety, opus solum, to tytan mizantropii, chętnie miotający tyleż wygodne co wytarte stereotypy, prezentujące pogardę dla maluczkich, szczery propagator, jak to określa, antyczłowieczeństwa. Kulesza i Cywka perfekcyjnie rozgrywają te niekończące się pojedynki, okopani w szańcach wsobności, praktykując splendid isolation, porozumiewając się urywanymi, skandowanymi gniewnie frazami, szczeknięciami nieledwie, jakże jednak w narracji spektaklu potoczystymi, wpadającymi gdy trzeba w gniewny, niedopuszczający innego niż orator słuchacza, słowotok.

Proszę zwrócić uwagę na sceny finałowe, gdy Adam Cywka w podwójnej, przeplatanej w szalonym tempie, roli Leona i Alberta Węgorzewskiego – syna i ojca, gra w swoistym trójkącie eschatologicznym, z uwolnioną już od trudów kłótliwej ziemskiej egzystencji Janiną. W duecie z Agatą Kuleszą brawurowo prezentują ów oniryczny portret rodzinny w zewnętrzu, wykonując egzekucje dręczących ich do tej pory upiorów, wskazując, że życie jednej jednostki może się zacząć się po śmierci drugiej, a pełny spokój jest możliwy tylko tam, gdzie nas nie ma, jak w finale, na pustej już scenie.

Drugi aktorski plan jest równie błyskotliwy. Ewa Telega gra znakomicie rolę świętoszkowatej służącej Doroty, ukojonej martyrologicznym stereotypem, mantrujacej - „mój syn zginął na wojnie", z wyższością spoglądając przy tym na krańcowo rozedrganą matkę syna żyjącego. Debiutująca w Ateneum Zofia Domalik konsekwentnie kreuje postać kobiety – węża, Zofii Plejtus, narzeczonej Leona, dziewczyny z ludu, zdeterminowanej w drodze do awansu, wprawnie przechodzącą od uległości do wyuzdania. Wreszcie Janusz Łagodziński jako Apolinary, ojciec Zosi, równie jak ona bezwzględny w chęci polepszenia bytu, wyrwania tego co można, tu i teraz. Znakomity jest także Łukasz Lewandowski w roli Joachima Cielęciewicza, kolejnej z postaci oplatających Węgorzewskich w nadziei na profity. Soczyste to epizody.

Na baczną uwagę zasługuje ascetyczna scenografia Marka Brauna, tyleż dyskretnie, co zdecydowanie wspierająca narrację, pozwalająca wybrzmiewać słowom, nie przytłaczając uwagi widza, jak to nierzadko bywa. To ledwie kilka sprzętów: leżanka z gabinetu medycznego, a może raczej terapeutycznego, taboret lekarski, krzesło i wózek dziecięcy. Ten anturaż jest wspomagany nienachalnymi, wysublimowanymi w czarno-bieli i szarości projekcjami video autorstwa Wojciecha Kapeli, jakże koherentnymi z przesłaniem inscenizacji. Świetne, oszczędne wizualnie kostiumy to z kolei zasługa Tomasza Armady.

Wyjątkowa jest również oprawa muzyczna Jacka Wierzchowskiego, a szczególnie niesamowity melanż Lacrimosy z Requiem Mozarta, splecionej z chilloutowym rytmem, najdobitniej chyba uwypuklający dwoistość emocji towarzyszących Leonowi w obliczu śmierci matki, owo krańcowe uwolnienie, pełny, głęboki oddech, nabierany w chwili gdy ustaje przyczyna nad przyczynami. Nie sposób także zapomnieć spinającej spektakl czytelną, znaczeniową klamrą, makabrycznej kołysanki. Dźwięk jest w tym przedstawieniu niezwykle ważny, harmonijnie współgra ze słowem, weźmy choćby ów trzepot skrzydeł spłoszonych ptaków, dobitne intermezzo, wywołujące egzystencjalny dreszcz na scenie i na widowni.

Tu wszystko jest koherentne, precyzyjne i potrzebne, widzimy, co niezwykle dziś w teatrze rzadkie, inscenizację pozbawioną jednego choćby zbędnego gestu, miny, słowa, dźwięku, czy artefaktu. To dzieło uwalnia widza od, jakże teraz rozpowszechnionych, niekończących się dygresji, urywających się tropów, traktuje go poważnie i po partnersku, nie tracąc przy tym powabu narkotyzującej narracji, podanej w atrakcyjnej, ironicznej, tragigroteskowej formie.

Reżyserka po mistrzowsku tka to ontologiczno-oniryczne przedstawienie ze słów, didaskaliów, sensów, emocji i znaczeń, czyni to nie spiesząc się, ani nie ociągając, osiągając w ten sposób ich niezachwianą symetrię. Otrzymaliśmy przedstawienie zwarte, spójne, dynamiczne, podane w idealnie wyważonym tempie, w którym te osiemdziesiąt minut mija niczym chwila. Najnowsza inscenizacja Anny Augustynowicz jest dziełem kompletnym, dopełnionym, znacząco zbliżonym do doskonałości, serią znakomicie przemyślanych obrazów scenicznych, gdzie uważny widz z satysfakcją odnajdzie klucz do Strindberga, Becketta, Kantora, Freuda czy Bergmana, a także kondensat witkiewiczowskich sensów, pozwalających zajrzeć w duszę wrażliwej, odrębnej jednostki, tyleż bezczelnej co bezradnej, tyleż triumfującej co trwożnej, immanentnie dychotomicznej, beznadziejnie niespełnionej, trwale niekompletnej. Twórczyni dyskretnie podsuwa publiczności lustro, czyniąc to aksamitnie, wyrozumiale, nieledwie czule.

W gruncie rzeczy Anna Augustynowicz konsekwentnie wystawia dramat relacji. Narodowych – jak w szczecińskim „Odlocie", społecznych - jak w gnieźnieńskich „Sędziach", czy rodzinnych, jak w warszawskiej „Matce". Ta sekwencja to artystyczne mistrzostwo na fali ciągle wznoszącej, a przy tym czysta przyjemność dla widza. Z niecierpliwością należy czekać na kolejny wybór reżyserki.

Tomasz Mlącki
Dziennik Teatralny Warszawa
16 kwietnia 2024

Książka tygodnia

Twórcza zdrada w teatrze. Z problemów inscenizacji prozy literackiej
Wydawnictwo Naukowe UKSW
Katarzyna Gołos-Dąbrowska

Trailer tygodnia