Rośnie we mnie spokój
rozmowa z Urszulą GrabowskąMówi się o niej: aktorka przedwojenna. I to nie tylko ze względu na typ urody. Także z powodu... niedzisiejszego stosunku do ludzi i zawodu. URSZULA GRABOWSKA, jedna z najzdolniejszych polskich aktorek.
Rośnie we mnie spokój
Jest coś na rzeczy w tym mówieniu o pani: niedzisiejsza, niemedialna, mało przebojowa?
- Parę razy udało mi się udowodnić, że jestem we właściwym miejscu i właściwym czasie, więc może jednak jestem "dzisiejsza". [Uśmiech]. A niemedialność? Mam mocną potrzebę prywatności i integralności związków rodzinnych, które są dla mnie tak samo ważne, o ile nie ważniejsze, jak życie zawodowe. Nie widzę żadnego powodu, aby epatować opinię publiczną swoim życiem (choć i tak czasem mówię za dużo), bo inaczej pojmuję swój zawód. Papka komercyjna, która wciąga aktora w swoje tryby, gonitwa za sukcesem - to nie dla mnie.
Takie podejście nie ogranicza?
- Wiem, że to mnie w pewnym sensie nawet wyklucza, ale wolę iść do celu wolniej, inną drogą. Mam nadzieję, że kiedyś znajdę się w tym samym punkcie, do którego doszłabym już teraz, gdybym wszystko postawiła na jedną kartę. Ale idąc niespiesznie, będę inaczej ugruntowana, za moim nazwiskiem będą stały inne dokonania. Przyznam, że boję się tej komercyjnej machiny, która potrafi człowieka strasznie przemielić i wypluć, a ja nie chcę się na to narazić, chcę też chronić swoją wrażliwość, którą uważam za cenną.
Zdarza się jednak pani grać w serialach.
- Niektóre z seriali, jak "Chichot losu", który wiosną będzie emitowany w TVP, stawiają bardzo ciekawe aktorskie zadanie. Gram w nim panią prokurator, która prowadzi śledztwo w sprawie domniemanego zabójstwa, a jednocześnie próbuje pogodzić bezkompromisowość w pracy z życiem prywatnym. To silna kobieta o niezależnej osobowości. A wracając do moich wyborów, oczywiście, idę też czasem na kompromisy, ale są one w granicach tego, na co sama jestem w stanie się ze sobą zgodzić. Dostawałam mnóstwo propozycji udziału w różnych programach. I jak przychodziły po raz kolejny, to się zastanawiałam: może nie stać mnie na więcej, może to jest tylko to, co życie chce mi zaoferować. Stawiałam na szali argumenty za i przeciw: owszem, pewne drzwi sobie pootwieram, ale inne pozamykam i to bezpowrotnie. I propozycji nie przyjmowałam.
Wybierała pani trudniejsze wyjścia.
- Myślę, że w ogóle trudniej mi jest w tym zawodzie od początku, z różnych powodów, choćby z tego, że w mojej rodzinie nie ma żadnych korzeni artystycznych, a więc także wsparcia, przetartych szlaków. Nie mam męża reżysera ani producenta, który gwarantowałby mi szerokie kontakty. Nie kończyłam też szkoły łódzkiej czy warszawskiej, które są w centrum dziania się wszystkiego, których profesorowie pomagają w starcie. Wchodziłam w ten zawód bez ułatwień.
Szkoła krakowska była utrudnieniem?
- Moja szkoła dała mi dobry warsztat, szansę nauki u świetnych profesorów i mistrzów, wychowanie w tradycji teatralnej. Bo to wszystko wzięło się z miłości do teatru, teatr pierwszy mnie zaczarował. Miałam możliwość debiutu na drugim roku
u pani Barbary Sass, dostałam dobre recenzje, zobaczyłam, że to, co robię, ma sens. Potem otrzymałam stypendium naukowe ufundowane przez dyrektora teatru Bagatela, z gwarancją etatu. Dawało mi to poczucie bezpieczeństwa, że - po pierwsze - mogę być blisko rodziny, a po drugie - że w Krakowie, chociaż niektórzy mnie przed tym przestrzegali.
Mieli rację?
- Każdy wybór ma swoje dobre i złe strony. W Krakowie otworzyły się przede mną możliwości - zostałam zaproszona do współpracy z teatrem STU jeszcze podczas studiów. Ale byłam absolwentką roku 2000, o którym mówiło się, że jest rokiem recesji, niewiele się produkowało, krakowski ośrodek zamarł. Może rzeczywiście zabrakło mi wtedy odwagi do podjęcia ryzyka, pukania do różnych drzwi, budowania życia w innym miejscu od początku?
Wyczytałam, że ma pani za sobą epizod kabaretowy.
-Wszyscy się na to nabierają. [Śmiech]. Owszem, występowałam w telewizyjnych "Marzeniach Marcina Dańca" jeszcze w szkole średniej, ale jako ozdobnik. A wzięło się to stąd, że wcześniej brałam udział w pokazach mody w krakowskiej telewizji i ktoś mnie polecił Marcinowi Dańcowi. Moja rola polegała na odgrywaniu na scenie różnych wcieleń, byłam rzucana na głęboką wodę, i radź sobie, dziewczyno! Nie wiem, na ile zaważył brak świadomości tego, czego się podejmuję, na ile odwaga. Ale teraz wspominam to doświadczenie z rozrzewnieniem. Miało ogromny wpływ na decyzję o zdawaniu do szkoły teatralnej.
Wcześniej nic a nic o aktorstwie pani nie myślała?
- Nie. Miłość do teatru, owszem tak, ale aktorstwo - nigdy. Jestem dziewczyną z Huty. Moje korzenie tkwią w głębokim realizmie, życie mnie nie rozpieszczało. I to jest moja wartość. Rodzice - mama krawcowa, tata hutnik - uczyli nas, że dorosłość oznacza samodzielne radzenie sobie w życiu. Dlatego, wzorem dwóch starszych braci, wybrałam szkołę przygotowującą do konkretnego zawodu, czyli technikum odzieżowe. W domu panował etos pracy. Mama projektowała i szyła, także całej rodzinie, ma do tego talent. Odziedziczyłam go po niej - do wszelkich robótek ręcznych, szydełkowania, wyszywania pościeli, robienia na drutach, szycia. Stąd też wzięło się moje marzenie, żeby studiować projektowanie mody. Nie myślałam o innych zawodach artystycznych, wydawały mi się niedostępne. A poza tym tata zawsze powtarzał: "mierz siły na zamiary".
Jak w domu jest skromnie, to potem wszystko bardziej się docenia?
- Na pewno. Nam się nie przelewało, ale mieliśmy kochający dom. Tata był co prawda dość wymagający, ale bardziej odczuli to moi bracia (o 13 i dziewięć lat starsi ode mnie). Byłam upragnioną córeczką, rozpieszczaną, tata ma do dzisiaj do mnie słabość. Powtarzał: "lepiej być czegoś pewnym, niż ryzykować i to stracić". Wiedział, że nie może mi bardzo pomóc. I jak pojawiła się moja fanaberia zdawania do szkoły teatralnej, także w Warszawie i Łodzi, tato stawiał sprawę jasno: "możesz studiować w innym mieście, jak dasz radę się utrzymać". Za pierwszym razem się nie dostałam. I wtedy część rodziny gratulowała mamie mojego niepowodzenia - że będzie święty spokój, bo aktorstwo to niemoralny i zdeprawowany świat.
Nie zniechęciło pani to wszystko?
- Nie, wymyśliłam sobie kurs przygotowawczy w aktorskim Lart Studi, płatny. Więc od godziny dziewiątej do 15 sprzedawałam odzież w sklepie, żeby mieć na zajęcia, na które jechałam prosto ze sklepu. Jestem z tego dumna. Dużo dało mi wychowanie w duchu wiary katolickiej. Bezwzględna uczciwość aż do bólu. Bóg, honor, ojczyzna. Tato był działaczem Solidarności, uczył, że choć bywa biednie, to powinno się żyć godnie i uczciwie. [Ociera łzy]. Dlaczego ja się wzruszam? Pamiętam szacunek moich rodziców do ich rodziców, zawsze, także gdy odchodzili. Szacunek do całej rodziny. Moja młodość to przykościelna oaza, Ruch Światło-Życie. Jestem dziewczyną z blokowiska położonego tuż przy kościele św. Maksymiliana Marii Kolbego. Prawie połowa klasy była w oazie. Uważam, że to jedna z najlepszych rzeczy, jaka mogła mi się przydarzyć. Nauczyła pokory, zbudowała mocny kręgosłup moralny.
Nie było buntu typowego dla wieku dorastania?
- Raczej wewnętrzna przemiana. W szkole podstawowej byłam nieśmiała, wycofana. Natomiast w szkole średniej - gdzie trafiłam na świetną polonistkę i bardzo fajne koleżanki - angażowałam się w pracę szkolnego radiowęzła, zakładałyśmy i redagowałyśmy szkolną gazetkę, prowadziłam imprezy dyplomowe, udzielałam się w samorządzie szkolnym. Nagle się okazało, że mam siłę przebicia. A bunt? Mama namawiała mnie na ogólniak, a ja się uparłam i poszłam do odzieżówki. Mama pchała mnie do szkoły muzycznej, a ja marzyłam o akrobatyce. Więc kiedy mama nie zgodziła się na gimnastykę z obawy, że dziecko się połamie, zbuntowałam się przeciwko szkole muzycznej. Do dzisiaj nie mogę sobie tego darować. Ale powoli realizuję marzenie mamy, które teraz stało się też moim marzeniem - w nowym mieszkaniu, które urządzam, jest miejsce na pianino. Przysięgłam sobie, że w 40. urodziny coś zagram.
A więc nie będzie przeprowadzki z Krakowa? Potrzeba bezpieczeństwa zwycięża?
- Moje życie to jest też życie mojego dziecka. Nie chcę wprowadzać w nim rewolucji, to świadoma redukcja zawodowych ambicji. Ale jeśli przyjdzie poważna propozycja? Zwołamy naradę rodzinną i zdecydujemy. Od wielu lat dzielę życie między Kraków i Warszawę. Także z uwagi na pracę mojego męża. Jesteśmy do tego przyzwyczajeni, wszystko sobie ułożyliśmy. Kiedy wyjeżdżam, z Antosiem jest tata i moi rodzice. A ja zawsze wywiązuję się z obietnic, więc synek jest spokojnym i szczęśliwym dzieckiem. Najdłużej nie widział mnie osiem dni. Okres, kiedy grałam w serialach "Na dobre i na złe" oraz "Tylko miłość", był najbardziej wywrotowym czasem w moim życiu. Wynajęłam w Warszawie mieszkanie i to była próba, przed którą stanęliśmy jako rodzina, Antoś miał wtedy trzy lata. Żyłam w rozkroku, byłam potwornie przemęczona. Po 14 godzinach zdjęć wsiadałam w pociąg i jechałam do domu, choćby na trzy godziny, żeby zobaczyć syna. I znów pociąg, prysznic i na zdjęcia. Nie da się długo tak działać. Chcę podkreślić, że w Bagateli też zagrałam kilka ról, z których jestem zadowolona, które mnie rozwijały, które były po coś.
Dopiero jednak "Joanna" Feliksa Falka pokazała światu, na co panią stać.
- Od dawna tęskniłam za rolą, w której się odnajdę. I "Joanna" tę tęsknotę zaspokoiła. To rola, z której jestem najbardziej dumna, nad którą pracowałam, ale też która przyszła w sposób naturalny. Na pewno pomógł mi autorytet Feliksa Falka, któremu mogłam zaufać. A także świadomość, że mam w rękach diament w postaci scenariusza. Ta rola w pełni wyraża i moje możliwości, i moje marzenia związane z tym zawodem. A co będzie dalej? Przychodzą różne propozycje, wybieram te, które są ciekawe i najmniej komplikują życie.
Czy da się uprawiać ten zawód bez komplikowania sobie życia?
- Wierzę, że tak. Przydarzyło mi się coś pięknego, czyli bycie mamą. Jestem głęboko wdzięczna za dar życia, traktuję to jako szansę, ale i obowiązek. Nie ma we mnie pazerności, żeby mieć wszystko. Nie muszę nic udowadniać, moją wartość jako aktorki pokazała "Joanna". Swój zawód traktuję jako pracę, która oczywiście jest moją pasją, ale chcę ją mocno postawić na ziemi. Mam poczucie, że podejmę jeszcze wyzwania, że nie będę tylko czekać, bo jak dotąd więcej mi życie zsyła, niż sama o to walczę. Czuję, że cały czas zbieram siły, rosnę wewnętrznie. Rośnie we mnie spokój, ale też zgoda na życie w ogóle, na to, co ze sobą niesie.
A nieustanne wyjazdy i powroty nie męczą?
- Momentami męczą. Z jednej strony polubiłam ten warszawski rytm - im więcej mam zajęć, tym lepiej sobie radzę. Lubię siebie aktywną, ale - z drugiej strony - lubię siebie "domową", choć powroty nie zawsze bywają kolorowe. Po "Joannie", zanim mi odrosły włosy, przez dziewięć miesięcy byłam bez pracy. Trudno się wtedy odnaleźć.
- Na pewno, choć od dawna nie uprawia tego zawodu. Nie będę chwaliła dnia przed zachodem słońca - jesteśmy dziewięć lat małżeństwem, a znamy się -14, od pierwszego roku szkoły teatralnej. Zaczynaliśmy jako takie dwa żółtodzioby, które mają marzenia i chcą je realizować. Samodzielnie, bez żadnej pomocy, układów, pleców. Mało jest szkolnych par, które przetrwały.
Bez kryzysów?
- Skądże, bez kryzysów się nie obyło. Ludzie, którzy są blisko, czują, kiedy nadmiernie oddalają się od siebie. Były takie momenty w naszym życiu, ale nie tylko z powodu moich wyjazdów. Zawsze w chwilach kryzysu zwyciężało jednak obopólne pragnienie powrotu do siebie. W pewnych sferach -w tym, co niewidoczne dla świata - odnaleźliśmy się absolutnie. Nasze zawody są strasznie zaborcze, przesuwają środek ciężkości na swoją stronę, stąd rodzą się napięcia. Moim największym marzeniem jest takie poukładanie w życiu wszystkiego, żeby zachować równowagę. Bez poczucia straty po jednej czy po drugiej stronie, bez obawy, że moje zaangażowanie zawodowe źle wpływa na Antka. Na razie nie podejmuję tych wyzwań, które bym chciała podjąć. Jeszcze sobie z tym brakiem radzę, ale nie ukrywam, że to rodzi we mnie jakieś napięcie. Być może przyjdzie taki moment, że będziemy musieli decydować, co dalej, ale będzie to obopólna decyzja.
Widzę, że walczą w pani dwie Urszule, ta "warszawska" i ta "domowa".
- To nie są dwie osoby, które ze sobą walczą, tylko to są dwie części mnie. Jest we mnie pokusa, by podjąć odważną decyzję, ale nie mam tego parcia tylko ze względu na siebie. Jestem w stanie bardzo dużo oddać innym, rodzinie. I widzę w tym wartość. Bo to naprawdę wielki dar od losu, że ich mam, czuję się za nich odpowiedzialna. Nie muszę umrzeć na scenie jako aktorka.
URSZULA GRABOWSKA
aktorka filmowa i teatralna, absolwentka krakowskiej PWST. Od 2000 roku związana z teatrem Bagatela w Krakowie, w którym zadebiutowała jeszcze jako studentka (rolą Wiery w spektaklu Barbary Sass "Miesiąc na wsi"). Występowała także w STU. Zagrała w filmach i serialach, m.in.: "Przedwiośnie", "Glina", "Magda M.", "Na dobre i na złe", "Świadek koronny", "Miłość na wybiegu", "Tylko miłość". Wielkie uznanie przyniosła jej rola w filmie Feliksa Falka "Joanna". Wkrótce zobaczymy ją w nowym filmie Janusza Zaorskiego "Syberiada polska" i serialu TVP "Chichot losu". Mama sześcioletniego Antosia.