Rzeczywistość i inne czary

"Prawiek i inne czasy" - reż: E. Bednarska - Browar Mieszczański we Wrocławiu

Prawiek to miejsce. Prawiek to czas. To wszechświat i wieczność, które tylko przybrały postać małej wsi koło Kielc. Kręci się tam młyn, ktoś włóczy się po polach, mała dziewczynka grzebie w szufladzie, z daleka słychać strzały. Dzieje się coś niepokojącego i niezrozumiałego - magicznego. Ale Prawiek jest prawdziwy. Spektakl teatralny we Wrocławiu urzeczywistnił go całkowicie

Przedstawienie zostało przygotowane przez Elżbietę Bednarską, a wzięło w nim udział 16 osób, w tym jedenaście podopiecznych Młodzieżowego Ośrodka Socjoterapii (Izabela Boczar, Karolina Erdmańska, Aleksandra Imiołek, Paula Jakiel, Andżelika Jasińska, Wiktoria Krawiec, Kinga Łada, Monika Poprawska, Nikola Patriak, Dominika Świątek), jedna uczennica Gimnazjum nr 1 we Wrocławiu (Agata Kocimska-Zych) i czterech aktorów z następujących krajów: Szwajcarii, Niemiec, Włoch (Alessandra Donati, Anna von Schrottenberg, Richard Schnell, Mikołaj Woubishet). Trzeba przyznać, że „Prawiek i inne czasy” to niełatwa historia, zaś młodzi artyści odgrywali ją nader świadomie. Scenariusz był dopracowany pod każdym względem, to nie lada wyzwanie przenieść tak wielopłaszczyznową opowieść na deski teatru.

Właściwie to nie na deski teatru. Spektakl odbył się bowiem w Browarze Mieszczańskim, wyjątkowo klimatycznym miejscu. Wykorzystane zostały trzy sale Starej Leżakowni – potężne, długie korytarze bez okien, z grubymi ścianami z cegły i licznymi przejściami. Aktorzy przemieszczali się swobodnie między pomieszczeniami, natomiast zadaniem widzów było podążanie za nimi.

Już pierwsza scena mogła przyprawić o ciarki. Weszliśmy do środka, za nami zamknęły się drzwi. Staliśmy pośrodku sali w zupełnych ciemnościach. Nagle strumień światła upadł na trzymającego się liny bohatera. Po krótkim wprowadzeniu na temat tego, czym jest Prawiek i zarysowaniu jego granic chronionych przez archaniołów, zaczął zadawać wielkie pytania na temat świata, istnienia, Boga. Coraz mocniej kołysał się na linie. Po bokach słychać było szepty, naszym oczom ukazały się ubrane na czarno postaci stojące we wgłębieniach kolejnych przejść. Po chwili okazało się, że za naszą grupą, koło drzwi odzywają się następne dziewczęce głosy. Byliśmy „osaczeni” i coraz trudniej było oprzeć się mrocznemu nastrojowi widowiska.

Dziedzic, czyli chłopak wiszący na linie, wciąż rozpaczliwie zadawał pytania. Wstrząsająca była scena, w której ostatecznie wykrzykiwał je podchodząc bardzo blisko do widzów, patrząc im prosto w oczy. Albo moment w którym bezsilny upadł na ziemię, a publiczność przechodząca do kolejnej sali musiała go ostrożnie omijać. Zawładnęła nim Gra, w której chodziło o odkrycie filozoficznej prawdy na temat tego, jak wyglądał akt stworzenia i co się później stało z Bogiem. Chwile, w których bohater odkrywa następne z ośmiu tajemnic dzielą spektakl na części, wskazują na upływ czasu, przemijanie. Widzów także pochłania ta gra, chociaż to nie oni muszą wyrzucić jedynkę kulistą kostką.

Podczas kiedy Dziedzic zmaga się z metafizyką, w Prawieku toczy się normalne życie, chociaż właśnie zaczyna się I wojna światowa. Na scenie co prawda nic złego się nie dzieje, ale wszyscy o niej mówią. Jest dla mieszkańców Prawieku czymś niezrozumiałym. Wiedzą tylko, że jest niebezpieczna i zabiera mężczyzn. Dlatego, tak jak w książce, w spektaklu przeważają role kobiece. Ich historie rozgrywają się równolegle do procesu światowych przemian politycznych, cywilizacyjnych i historycznych. To wszystko dzieje się jednak poza Prawiekiem. Budynek, w którym odbywa się sztuka odwzorowuje hermetyczną społeczność i jej zamkniętą, pozornie bezpieczną przestrzeń. Sala wypełnia się ubranymi na czarno kobietami. Aktorki nie są wystylizowane w żaden sposób, są naturalne, pewne siebie poruszają się po scenie.

Kolejno poznajemy biografie mieszkańców Prawieku. Każda historia jest tu ważna i powoduje, że atmosfera przedstawienia staje się nieznośnie gęsta. Dziewczyny zagrały swoje role emocjonalnie i ekspresyjnie. Ich ruchy były wyraźnie symboliczne, ale równocześnie zupełnie wiarygodne. Bohaterki, w które musiały się wcielić to proste kobiety, które przeżywają swoje życie. Szukają wiary, porządku, szczęścia, kogoś, kto je ochroni, jednak znajdują coś zgoła przeciwnego. Miotają nimi skrajne uczucia. Muszą zmierzyć się z przeciwnościami losu, próbują zrozumieć świat i starają się być silne. Dojrzewają i starzeją się, z tym też muszą się pogodzić. Głównymi postaciami są Genowefa, Misia, Kłoska, Florentynka i Ruta. Genowefa od samego początku jawi się jako samotna, smutna kobieta, której mąż, Michał, został zabrany przez wojsko. W przedstawieniu obserwujemy jej romans z Elim. To dyskretna, urocza scena, w której ona pyta Eliego, jak dotykałby jej ciała, gdyby mu pozwoliła. Widzimy też dramatyczną scenę porodu i jeszcze straszniejszy moment, kiedy Genowefa myśli, że ktoś podmienił jej dziecko. Jeśli chodzi o Misię, to śledzimy cały jej proces dojrzewania. Mimo dorastania niezmienna pozostaje jej naiwność i niewinność. Sceny, w których poznajemy jej refleksje chociaż na chwilę pozwalają popatrzeć na wszystko bardziej optymistycznie. Pomaga w tym dodatkowo ciepłe światło rzucone na scenę i słodki głos aktorki. Reżyserka uwzględniła w scenariuszu nawet tak metaforyczny rozdział jak „Czas młynka Misi”, w którym padają słowa: „Młynek jest takim kawałkiem materii, w którą tchnięto ideę mielenia”. Widzowie wreszcie dostają jakąś odpowiedź, wskazówkę, która może przydać się w grze. Bowiem co jakiś czas Dziedzic wpada na scenę i poddaje wszystko w wątpliwość. Niezwykle rytualny okazał się epizod, w którym aktorka grająca Florentynkę stała oblana niebiesko-zielonym światłem w sali, w której dookoła paliły się świeczki. Nieprzytomnym głosem opowiadała o swojej nienawiści do księżyca, a wszystkie inne postaci leżały u jej stóp.

Nieustannie czuje się w spektaklu jakąś dziwną religijność, szacunek skierowany w stronę natury i w końcu resztki pogaństwa (scena w której aktorzy ułożeni są w kręgu, kiedy tańczą do bębnów, albo kiedy Kłoska opowiada swoje niejednoznaczne sny i wizje). Przez chwilę robi się naprawdę groźnie, kiedy Izydor zostaje posądzony o szpiegostwo. Na scenie widzimy tylko podświetlone latarkami twarze, uczestniczymy w przesłuchaniu. Wtedy wojna jest naprawdę blisko. Izydor to zakochany jest w Rucie. Dzięki niej zobaczył granicę Prawieku. To imponujące jak w spektaklu przenikają się przestrzeń rzeczywistości i snu, filozofii i prostych prawd, wydarzenia zwykłe i niezwykłe. Widz w końcu przestaje oceniać to, co widzi tymi kategoriami, a zaczyna bezwolnie podążać za wyobraźnią pisarki, reżyserki i aktorów. W pamięć zapada jeszcze szamocząca się po scenie Kłoska, przeciwko której występował cały chór. Wszystkie dziewczęta jednym głosem atakowały każdą następną osobę walczącą z własnymi wątpliwościami i słabościami.

Imponujące jest to, że mając do wykorzystania tak ogromną przestrzeń udało się twórcom tej sztuki zagospodarować każdy jej fragment, nie używając przy tym praktycznie żadnych rekwizytów. Ten swoisty „chór” dodawał sztuce dużo dynamizmu, na scenie ciągle coś się działo. Po krótkich monologach zawsze następowały sceny, kiedy wszyscy aktorzy wracali, by przedstawić dalszy ciąg burzliwych wydarzeń. Ich donośne głosy przeszywały absolutną ciszę pomieszczeń. 

Naprawdę wiele wniosła do spektaklu obecność zagranicznych aktorów, którzy posługiwali się głównie językiem niemieckim. To brzmiało intrygująco, zarazem obco i autentycznie.

Zniewalający był moment, kiedy Anna von Schrottenberg opowiadała po polsku (z niemieckim akcentem) historię Hioba grając na kontrabasie niskie, jazzowe dźwięki. Nie można też nie wspomnieć o fenomenalnym głosie operowym Alessandry Donat. Dzięki niej spektakl nabrał niepowtarzalnego mistycyzmu.

Muzyka w ogóle była świetnie dobrana. Sztuce towarzyszył nie tylko sporadyczny śpiew bohaterów, ale także gra profesjonalnych muzyków: skrzypaczki i saksofonisty, który czasami grał również na akordeonie lub bębnach. Filmowym zabiegiem było stworzenie jednego motywu muzycznego, przewijającego się przez sztukę od początku do końca. Pochwalić wypada także oświetlenie, idealnie dopasowane do spektaklu i każdej pojedynczej sceny.

Na premierze sztuki „Prawiek i inne czasy” pojawiła się sama Olga Tokarczuk. Pomagała wcześniej przy przygotowaniach do przedstawienia, a w tym dniu świętowała sukces wraz z artystami po spektaklu w klubie Browaru Mieszczańskiego. Podekscytowane aktorki cały wieczór prowadziły z nią dyskusje na temat sensu niektórych wątków i przenośnych znaczeń poszczególnych scen.

Mam nadzieję, że młodzi aktorzy dalej będą grać i tworzyć, a spektakl „Prawiek i inne czasy” będzie jeszcze możliwy do obejrzenia we Wrocławiu we wrześniu. To było naprawdę duże przedsięwzięcie, którego nie można nazwać teatrem amatorskim. Wszystko w przedstawieniu wydawało się prawdziwe: przedstawiony obraz, emocje, uczucia, a nawet momenty, które trzeba było samemu sobie wyobrazić, dopowiedzieć. Olga Tokarczuk mówiła na temat tej książki, że zawsze chciała „stworzyć i opisać świat” w ten sposób. Zarówno forma przedstawienia, jak też świetne pomysły znajdujące się w scenariuszu i pełna energii gra aktorska pozwoliły ponadto pokazać go w sztuce teatralnej. „Nic nie wynika ze stwarzania światów – myśli Bóg. – Stwarzanie światów do niczego nie prowadzi, nic nie rozwija, nie poszerza, nie zmienia. Jest daremne” - czytamy w powieści. Niemniej jednak rzeczywistość Prawieku oczarowała i wzruszyła chyba wszystkich.

Gabriela Kwarta
Dla Dziennika Teatralnego
1 czerwca 2012

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia