Straszny dwór wywrócony na nice
"Straszny dwór" w reż. Laco Adamika w Operze Wrocławskiej.Nietrudno zauważyć, że dzieje Moniuszkowskiego "Strasznego dworu" są dość zbliżone do losu, jaki na innym etapie historycznym (choć z podobnych przyczyn) przypadł w udziale "Dziadom" Mickiewicza.
Świeżo powstała opera po trzech zaledwie przedstawieniach, z początkiem października 1865 roku, została zdjęta z afisza "przez matkę naszą cenzurę" (jak pisał Moniuszko do przyjaciela Edwarda Ilcewicza), gdyż - co łatwo zgadnąć - zbyt mocno poruszała uczucia patriotyczne zniewolonego społeczeństwa. Sto lat z okładem potem taki sam los spotkał słynne przedstawienie "Dziadów" w inscenizacji Kazimierza Dejmka. W obu przypadkach zawieszenie przedstawień nakazały miejscowe władze sterowane ze stolicy wschodniego mocarstwa; i tu, i tam bowiem wymowa polityczna i patriotyczna przedstawień była aż nadto wyrazista. A że w odniesieniu do Moniuszkowskiego arcydzieła znajdowała ona nie mniej silny rezonans w bliższych nam czasach, świadczy przedstawienie przygotowane w maju 1968 roku w Operze Poznańskiej, kiedy po arii Miecznika, porywająco zaśpiewanej przez znakomitego Albina Fechnera, na widowni wybuchła burzliwa i długo trwająca owacja.
Oczywiście, ciężaru gatunkowego obu dzieł nie można porównywać. Nie ulega jednak wątpliwości, że "Straszny dwór", "Dziady", a także "Pan Tadeusz" niosą w treści określone przesłania, których w przygotowaniach do realizacji scenicznej nie powinno się lekceważyć, a tym bardziej ich karykaturować, ośmieszać bądź udawać, że ich nie ma.
"Straszny dwór" to dzieło wspaniałe, dla wielu także wzruszające, ewokuje czasy świetności Rzeczypospolitej i rycerskie cnoty jej obrońców. Prawda, że pośród szlachty nie brakowało warchołów i opojów, trafiali się też i zdrajcy wysługujący się obcym potęgom (utrwaleni choćby w "Potopie" Sienkiewicza). Kiedy jednak słyszę lub czytam enuncjacje, z których wynika, że wobec tego należy "skreślić" całą tę klasę społeczną, a na scenach eksponować przede wszystkim jej przywary i grzechy, bądź też przebierać jej przedstawicieli w szaty innych zupełnie osób, to wyraźnie przypominają mi się nawoływania propagandystów z czasów głębokiego PRL-u...
Jeszcze jedno: kiedy mamy do czynienia z utworem scenicznym o miernej wartości, wówczas inwencja pomysłowego reżysera może przydać mu blasku i wydatnie podnieść jego atrakcyjność. Kiedy jednak idzie o dzieło genialne, to szukanie w nim innych treści i klimatów niż te, jakie się w nim rzeczywiście zawierają, może przynieść tylko szkodę - zarówno samemu dziełu, jak jego odbiorcom - co się już niejeden raz okazało. Że zaś "Straszny dwór", najwietniejsza z polskich oper, jest dziełem genialnym, chyba dla nikogo nie ulega wątpliwości.
Takie to myśli naszły mnie na przedstawieniu zrealizowanym świeżo w Operze Wrocławskiej. Przedstawieniu, oględnie mówiąc, dziwnym. Jak bowiem pisał swego czasu Witold Rudziński, "najistotniejszą wartością "Strasznego dworu", który pociąga do dziś swą poetycznością i wdziękiem, jest nie fabuła, lecz poetyckie epizody malujące stary obyczaj, obrazy liryczne płynące z umiłowania polskości, słowem to wszystko, co jest jakby dodatkiem do fabuły, a przecież stanowi najważniejszy środek oddziaływania arcydzieła".
Każdy też z jego obrazów ma swoisty klimat i nastrój, który mistrzowsko rozwija i potęguje muzyka Moniuszki. Tak więc w prologu, według objaśnień autorskich (których reżyserzy przeważnie nie czytają) powinniśmy zobaczyć "obóz towarzyszy pancernych. Przy stołach rycerze kończą ucztę, luzacy usługują im". Tymczasem na scenie Opery Wrocławskiej ujrzeliśmy (już przy dźwiękach finezyjnej Intrady) coś w rodzaju polowego lazaretu, gdzie na pryczach spoczywają ciężko pokaleczeni wojacy; jeśli który z nich się podnosi, to chodzić musi o kulach. Zamiast harmonizować z pogodną muzyką Moniuszki, która po chwili zabrzmi rytmami pełnymi radosnej energii, obraz taki pozostaje wobec niej w wyraźnej opozycji, jaskrawo z nią kontrastując. Nie brzmi też przekonująco na tym tle dziarski śpiew Zbigniewa "Więc gdy się rozstaniem przed słońca świtaniem, strzemienne - rzecz godna - wychylić je do dna" (z czego wynika, że brać wsiądzie na swe rumaki w zdrowiu i doskonałej kondycji). Pomijam już "drobiazg", że chór wzywa "kto brat, bierze w dłoń pełną czaszę", a tymczasem towarzystwo miast z pucharów po knajacku pociąga z butelek, co jako żywo nie świadczy o dobrych obyczajach...
W następnym obrazie ziemiański dwór Stefana i Zbigniewa symbolizuje prosta biała ściana (na której, prawda, zawieszono święty obraz) oraz toporne stoliki i taborety z rodzaju tych, jakie spotkać można w podrzędnym barze albo dworcowej poczekalni. O pełnym serdecznego ciepła, tchnącym szczerą polskością, klimacie "cichego modrzewiowego dworku", jaki zachwycał sprawozdawców prapremierowego przedstawienia, trudno oczywiście marzyć; można by raczej domniemywać, że Opera Wrocławska ostentacyjnie demonstruje zaciskanie pasa wobec ogólnego kryzysu, oszczędzając na oprawie scenograficznej - tym bardziej, że podobne "umeblowanie" odnajdziemy niebawem w znacznie zasobniejszym dworzyszczu Miecznika. Że zaś - przy okazji - z uroczej krakowiakowej arietty Cześnikowej "wyparowała" pierwsza zwrotka, wobec czego dalszy ciąg jej opowiadania zawisa niejako w powietrzu - to już w tej sytuacji drobiazg.
Idźmy dalej: wspaniałą polonezową arię w drugim akcie opery Miecznik kieruje oczywiście do wszystkich po polsku czujących słuchaczy; formalnie jednak jej adresatem jest Damazy, który w tym czasie spokojnie przegląda jakąś grubą księgę (wykaz rachunków?), nie zwracając uwagi na pana domu - sytuacja, oględnie rzecz ujmując, nie do pomyślenia! Protagonistów ubrano, i owszem, w bardzo ładne stroje narodowe. Tylko do przepięknej arii z kurantem w trzecim akcie - drugiej po arii Miecznika patriotycznej kulminacji dzieła - reżyser pozostawił Stefanowi jedynie rozchełstaną koszulę. A przecież to noc sylwestrowa i skoro na niebie świeci księżyc, to z pewnością panuje mróz siarczysty, solidnego zaś ogrzewania w baszcie bądź na poddaszu, gdzie na nocleg ulokowano obu stolnikowiczów, trudno nocną porą się spodziewać.
No i wreszcie nieszczęsny - choć wspaniały - Mazur. Jak pisał Moniuszko, "rodzony Halkowego braciszek ożywiający czwarty akt, który w libretto bez życia wlecze się do wiadomego wszystkim zakończenia". Otóż właśnie! "Ożywia czwarty akt", czyli ma porywać widzów w jego środku, jako naturalna konsekwencja rozbawionego kuligu, który niespodzianie wpada do dworu Miecznika (skądinąd na wrocławskiej scenie pokazano to bardzo ładnie i efektownie, nie zabrakło nawet sań zaprzężonych w żywego konia). Mazur ów ma sens właśnie tutaj, natomiast wyrzucony poza właściwe zakończenie opery staje się doczepionym na siłę baletowym divertissement bez wyraźnego uzasadnienia dramatycznego. Finał operowego dzieła, w którym nie bierze udziału żaden z głównych bohaterów, byłby z dramaturgicznego punktu widzenia grubym błędem. Błędu tego nie popełnił twórca "Strasznego dworu", czemu zatem z uporem godnym lepszej sprawy powielajągo realizatorzy kolejnych inscenizacji?
Być może nazbyt obszernie rozpisuję się o scenicznym kształcie wrocławskiego przedstawienia, choć i tak nie wspomniałem o wielu innych wątpliwych elementach. Być może należało stwierdzić po prostu, że "uczucia szczęśliwego zadowolenia, jakiejś błogości, jakiegoś wewnętrznego ciepła", do czego w fachowej "Gazecie muzycznej i teatralnej" przyznawał się otwarcie sprawozdawca z prapremiery (zapewne Józef Sikorski), nijak nie można było doznać w najnowszym przedstawieniu wrocławskim, z którego kolejnych obrazów wiało chłodem i obojętnością, jak gdyby ich twórcy nie potrafili - lub nie chcieli - wczuć się głębiej w treść dzieła. O ileż bliższe duchowi tej opery było monumentalne przedstawienie zrealizowanie przed niespełna ośmiu laty w Hali Stulecia, także przez operę Wrocławską.
Ale przecież - powie ktoś - zawsze pozostaje wspaniała muzyka Moniuszki, a to w niej przede wszystkim zawiera się niepowtarzalny klimat opery. Istotnie, wysoki poziom wykonania jest mimo to warunkiem koniecznym. Od tej strony we Wrocławiu na szczerą pochwałę zasłużyły z pewnością chóry przygotowane przez Małgorzatę Orawską. Bardzo ładnie na ogół grała orkiestra, którą - jak i całym przedstawieniem, z żywym temperamentem - dyrygował Tomasz Szreder, dzielnie radząc sobie także z kunsztownymi scenami zbiorowymi (wielki septet z chórem w finale drugiego aktu, dwa męskie kwartety w drugiej części opery); gdyby jeszcze w szybkich epizodach (prolog, początek I aktu) nie przeszarżował temp, co nie pozwalało chórowi z należytą wyrazistością wyśpiewać tekstu i gdyby w liryczne fragmenty wkładał więcej żarliwości, byłoby już znakomicie.
Znacznie mniej zadowolenia przysporzyło grono solistów spektaklu premierowego. Straszny dwór to typowa opera "męska", co oznacza, że męscy protagoniści pełnią w niej najistotniejsza rolę. Z tych jednak tylko Radosław Żukowski jako stary klucznik Skołuba pokazał naprawdę wysoką klasę, a poza nim jeszcze Andrzej Kalinin spisywał się ładnie w partii Damazego; pozostali - ci najważniejsi - przy wartościowych skądinąd głosach mieli za dużo kłopotów z panowaniem nad dynamiką oraz płynnością prowadzenia frazy. Znacznie lepiej wypadły panie: utalentowana Aleksandra Kubas jako Hanna powtórzyła niedawny sukces z "Napoju miłosnego", mniej może od niej barwna Anna Bernacka ładnie przecież zaśpiewała partię Jadwigi, a Elżbieta Kaczmarzyk-Janczak była znakomitą Cześnikową.
Wypada stwierdzić, że - mimo niewątpliwych zalet, przedstawienie pozostawiło wielu odbiorcom uczucie niedosytu. Obok wspomnianych już mankamentów, przede wszystkim dlatego, że realizatorzy nie zechcieli skorzystać z rzadkiej okazji, by zgodnie z treścią dzieła ukazać na scenie nieskażone obrazy i obyczaje dawnej Polski z czasów jej prawdziwej świetności. Byłoby to spojrzenie świeże i oryginalne - dlatego właśnie, że od dawna już nigdzie nie można się zetknąć z czymś takim. Że to dzisiaj nikogo nie interesuje, że nikt w dzisiejszej rzeczywistości nie wzdycha do dawnych czasów, "które miło wspomnieć nam" (według słów Miecznika)? Po pierwsze - któż to może wiedzieć? Po wtóre - nie interesuje przede wszystkim tych, którzy nic na ten temat nie wiedzą, chociaż niewykluczone, że takie przedstawienie pozwoliłoby właśnie czegoś się dowiedzieć.
Wiadomo, że dawne polskie rycerstwo oprócz triumfów doświadczało również klęsk, ale rozpoczynanie "Strasznego dworu", całkiem na przekór słowom i muzyce, widokiem niedobitków zamiast zwycięskiej drużyny, to - oględnie mówiąc - sięganie prawą ręką do lewego ucha. Kiedy zaś słyszy się i czyta, że przemiana wiejskiego dworku w wielkomiejską knajpę oraz zastąpienie barwnych i krwistych postaci szlachty nieokreślonymi bliżej osobnikami podejrzanej konduity ma być "uatrakcyjnieniem Moniuszki", jak to było w "Verbum nobile" w Warszawie - to doprawdy włos się jeży na głowie.
To wszakże temat na inną okazję; temat do obszerniejszych rozważań o potencjalnej roli oper Moniuszki w edukacji - nie tylko artystycznej - dzisiejszego społeczeństwa, zwłaszcza młodszych pokoleń.
(zs)