Szczęście to sposób podróżowania
"Szczęśliwe dni" - reż. Krzysztof Jasiński - Krakowski Teatr Scena STUNa sztukę Samuela Becketta „Szczęśliwe dni" w reżyserii Krzysztofa Jasińskiego graną na deskach Sceny STU polowałam już od dłuższego czasu. Nie tylko dlatego, że osoba reżysera, teatr i odtwórczyni roli Winnie zapowiadali dobre widowisko, ale też dlatego, że sposób widzenia świata przez irlandzkiego dramaturga, twórcę teatru absurdu od czasu mojej pierwszej lektury jego tekstu zafascynował mnie.
Sztuka Becketta sprawia wrażenie stworzonej na potrzeby tego teatru. Niewielką scenę niemal w całości zajmuje kopiec ziemi, w którym od pasa w dół zakopana jest Winnie (fenomenalna Beata Rybotycka) – w zasadzie jedyna aktywna aktorka widowiska. Drugą z postaci jest jej mąż Konrad Mastyło). Cichy partner dialogu, ku któremu kobieta kieruje swoje wypowiedzi, często przybierające z konieczności formę monologu, bo pozbawione jakiejkolwiek reakcji mężczyzny, zarówno fizycznej objawiającej się ruchem czy gestem, jak i werbalnej, z której mógłby narodzić się dialog.
Sztuka Becketta jest dramatem dla jednego aktora, a co za tym idzie prezentacją nie tylko jego aktorskiego kunsztu, ale też interpretacji zarówno całego przekazu, bo bez tego trudno wykreować przekonującą rolę, jak i granej postaci wraz z jej emocjonalną ekspresją, a także umiejętnego przełożenia tej ostatniej na repertuar dostępnych w sztuce środków wyrazu.
W widowisku Krzysztofa Jasińskiego rolę Winnie odtwarza Beata Rybotycka. I rzeczywiście rola ta, staje się w jej wykonaniu kunsztownym popisem sztuki aktorskiej, wyczucia stylu i emocjonalnej ekspresji tak ze sobą splecionych, że od pierwszej do ostatniej minuty trudnego przecież i statycznego widowiska widz siedzi zapatrzony i skupiony na odbiorze tego, co się na jego oczach dzieje.
A to, co się dzieje, w przypadku sztuk Becketta jest trudne i „Szczęśliwe dni" nie są tu wyjątkiem. Aktorka przez niemal dwie godziny pozostaje unieruchomiona w kopcu, przy czym owo unieruchomienie postępuje. W pierwszym akcie może poruszać głową i rękami w drugim jej ciało zapada się głębiej i ruchoma pozostaje tylko głowa, po to, by w finale sztuki całkiem zniknąć we wnętrzu kopca. Umiejętnościom aktorskim Beaty Rybotyckiej przyszła tu z pomocą koncepcja sceniczna reżysera i scenografa (Maciej Rybicki). Obracający się wokół własnej osi kopiec nie tylko wpisuje się w sugestię zmian zachodzących w otaczającej parę rzeczywistości, ale też pozwala obserwować grę aktorki w ruchu. Raz jest ona zwrócona twarzą do widowni, by jakiś czas później zwrócić się do niej bokiem, a następnie plecami. Jednocześnie kamera przez cały czas rejestruje grę jej twarzy, co widać na zamontowanych nad widownią 3 ekranach tak, że widz niezależnie od miejsca, które na widowni zajmuje widzi i grającą swą rolę aktorkę poruszającą się w rytmie świata, w którym egzystuje i twarz zarejestrowaną przez kamerę.
A ta twarz gra. Jej właścicielka posiada bowiem niesamowitą zdolność przekazania swojego stosunku do rzeczywistości, do tego o czym mówi lub do kogo się zwraca, nie tylko za pomocą świetnej modulacji głosu, ale też wyrazistej mimiki twarzy. Dzięki temu Winnie Beaty Rybotyckiej nie robi wrażenia osoby przytłoczonej sytuacją, w której się znalazła. Stara się raczej, w tych granicach jakie świat jej wyznaczył, odnaleźć szczęście, na tyle, na ile jest to możliwe. Staje się też żywym dowodem na to, że szczęście nie jest jakością obiektywną, ale odpowiednim nastawieniem do świata i losu, z którym przyszło się człowiekowi zmierzyć. Świadczą o tym słowa wypowiedziane przez kobietę jeszcze w pierwszym akcie, gdy na jej wyraźne prośby słychać zdawkową odpowiedź męża. Winnie komentuje wówczas: „Odezwałeś się do mnie, nastał kolejny szczęśliwy dzień".
W jej sytuacji egzystencjalnej szczęściem są sprawne ręce i szyja, ekspresja rysów twarzy i głosu przejawiająca się nie tylko w wypowiedziach kierowanych do męża i wygłaszanych refleksjach, ale też w śpiewie silnie oddziałującym na słuchających. Śpiew ten staje się też rodzajem swoistego dialogu z mężem, który akompaniuje śpiewaczce podając melodię i tworząc muzyczny kontekst dla pojawiających się w dźwiękach muzyki tekstów. Buduje z tych dźwięków niejako odrębny, rządzący się własnymi prawami świat.
Świat, którego istotnym elementem są drobiazgi zebrane w torbie znajdującej się w zasięgu ramion kobiety, a które stanowią też zbiór akcesoriów służących podkreśleniu kobiecego piękna. A ono jest dla Winnie ważne i to raczej nie w tradycyjnym sensie, bo ona wie, że unieruchomiona w kopcu, w promieniach niemożliwie palącego słońca, pozbawiona najsilniej związanego z życiem zjawiska – ruchu, dynamiki, energii nie bardzo może być atrakcyjna, ale raczej w czysto schematycznym sensie, przez przyciągnięcie uwagi męża, jedynej żywej i myślącej istoty w zasięgu jej głosu, z którą wymianą zdań zaowocować może, choćby tylko potencjalnie, rozmową, dyskursem, refleksją, głębszym zainteresowaniem, a co ważniejsze zanikiem samotności, towarzystwem, wspólnym przeżyciem.
Całe widowisko wykreowane zostało w sposób wyraźnie podkreślający, mimo statyki obrazu i smutku bijącego z całego dramatu, siłę zaangażowania Winnie w kreację pozytywnego spojrzenia na rzeczywistość, objawiającego się nie tylko w słowach, gestach, śpiewie i dźwiękach muzyki, ale też w gwałtownej i wyrazistej mimice twarzy, próbowaniu zakresu własnych możliwości ruchu i aktywności jakie dzięki niemu można uzyskać, kpinie i ironii wyłaniających się z refleksji i komentarzy budzących w słuchającej widowni cień sympatii i oswajającej niekoniecznie przyjazną rzeczywistość. Jedynym elementem zdecydowanie burzącym to harmonijne dążenie do osiągnięcia szczęścia jest pistolet pojawiający się wśród rzeczy znajdujących się w torbie, który Winnie traktuje niemal z czułością i trzyma ciągle w zasięgu ręki, na widoku. Broń jest sugestią, że zmagania z przeciwnościami zawsze można przerwać kończąc życie, niemniej jednak w sztuce nie dochodzi nawet do próby takiego rozwiązania. Jakby świadomość samej możliwości pozwalała żyć dalej mimo narastających problemów, mimo braku pomocy ze strony przypadkowych wędrowców, którzy na to pustkowie trafili i mimo deklarowanej chęci pomocy nie wykonali żadnego ruchu w kierunku obojga małżonków, by im pomóc.
Irlandzki dramaturg pozostawił dramat przesiąknięty problemami ludzkiej egzystencji, pokazał jak człowiek może sobie radzić i często radzi z oswojeniem traumy, zagrożenia, światem nieprzyjaznym czy zagrażającym mu, nie tracąc przy tym lub raczej zachowując mimo to radość z codziennych małych rzeczy jakie udaje mu się osiągnąć. W skrajnie absurdalną i nierealną sytuację wpisał ludzkie zachowania, działania, potrzeby i pragnienia, nie komentując ich i zostawiając tę rolę czytelnikom i widzom.
Ekipie teatru Stu można tylko pogratulować realizacji świetnego spektaklu od ponad dekady jak magnes przyciągającego widzów wypełniających niemal do ostatniego miejsca widownię. Wyrazy uznania za dla reżysera i scenografa za stworzenie warunków odbioru widowiska w taki sposób, by można było dostrzec wszystkie atuty aktorskiej gry toczącej się na scenie, a przy tym, by można się było skupić na tej grze właśnie, przyjmując pozostałe elementy wyposażenia sceny jako naturalne i nienahalne jej uzupełnienie. Głęboki ukłon i podziękowanie za niesamowite przeżycie dla obojga aktorów, którzy je umożliwili. Dla Konrada Mastyły za spokojną grę i pozostanie towarzyszem opanowanym, czuwającym, włączającym się spokojnie i tam gdzie to konieczne w dialog z partnerką oraz dającą poczucie bezpieczeństwa obecność do samego końca, a przy tym wspaniałą grę instrumentalną budującą obok świata słów alternatywny świat dźwięków.
Dla Beaty Rybotyckiej za stworzenie kreacji uderzającej w każdą estetyczną strunę ludzkiej natury i za tę cudowną umiejętność grania sobą tak, by patrzący wierzył, że to co dzieje się na jego oczach to autentyczny, głęboko przeżywany i z dużym wysiłkiem oswajany ludzki dramat.