Szekspira adaptacje nie zawsze udane
"Wiele hałasu o nic" - reż. Tadeusz Bradecki - Teatr im. Juliusza Osterwy w Lublinie„Wiele hałasu o nic" to przewrotna komedia pióra Williama Szekspira, pełna intrygi i humoru. Wokół głównego wątku miłości pomiędzy Klaudiem i Hero snuje się srebrna nić spisku, mającego na celu połączyć Beatrice o ciętym językuz Benedykiem, którego ona nazywa „błaznem księcia". Nie brakuje w utworze również ciemnego charakteru, jakim jest Don Juan, który radosne podrygi zakochania zatruwa odrobiną jadu. Pod maską śmiechu jak zwykle przemyca Szekspir trochę prawdy o człowieku, jego przywarach, marzeniach, słabostkach. Bogactwo geniuszuangielskiego dramatopisarza zostaje przejęte przez Tadeusza Bradeckiego – reżysera, który w Teatrze Osterwy podejmuje się interpretacji i robi wiele hałasu...o niczym. Na szczęście dobra sztuka broni się sama.
W spektaklach pojawiające się rekwizyty zazwyczaj mają jakieś znaczenie: drzewo po prawej ma stać się w pewnym momencie kryjówką kochanków, czerwony dywan, gwałtownie pociągnięty, ma zwalić złoczyńcę z nóg, żyrandol nad głowami bohaterów... Szkoda, że w Teatrze Osterwy przedmioty,które są na scenie, jeżeli niczego nie wnoszą, to wprowadzają bardzo mało. Pojawiające się na początku przedstawienia hula-hop intryguje, a nie zostaje wykorzystane ani razu, huśtawka może ze dwa razy, a krzesło, które ma tendencje do pojawiania się w niemalże każdym spektaklu, jaki można zobaczyć na Narutowicza 17, czasami jakby nawet przeszkadza w grze i działaniu. Rekwizyty te są nieustannie wnoszone i wynoszone. Scenografia zmienia się w sposób prosty i tradycyjny – większość rekwizytów jest na kółkach. To ma pewien urok, przywodzi na myśl dawne czasy, kiedy nie było mechanicznych dźwigni ani zapadni, a teatr był, jak w piosence Turnaua,z miski i pogrzebacza. Niestety zmiany nie są płynne, całość przypomina poszatkowany film, jedno ujęcie, ruchoma stopklatka – czasami przydługawa, następne ujęcie. Oglądając „Wiele hałasu o nic"można odnieść wrażenie, że wpadło się do wizualno-muzycznego bigosu:dźwięki puszczane z offu łączą się z muzykami, którzy brzmią jak na uczniów ze szkoły muzycznej przystało. Są onidobrym dodatkiem do całego przedsięwzięcia, jednak w niektórych momentach imitują grę. Kostiumy to nie tylko stylowy miszmasz ale także nieudana próba przeniesienia XVI-wiecznej akcji do współczesności. Czyżby reżyser chciał pokazać tymi nieudanymi zabiegami uniwersalność dzieła Szekspira? Nieważne w co odziejemy aktorów, publika zrozumie, że jak działo się kiedyś, tak dzieje się i teraz? Dodatkowo jeszcze Światło, które nie gra zbyt wielkiej roli, poza kilkoma wyciemnieniami i ukazaniem wschodu słońca. To jednak, mimo wyrazistego pomarańczowego blasku, wypada dość blado.
Gra aktorów odznaczała się pewną nienaturalnością, jednakowością oraz brakiem złożoności i psychologicznejwielobarwności. Idąc na kolejny spektakl, wystarczy zerknąć na obsadę, by założyć (bardzo trafnie zresztą), że Paweł Kos (tu wcielający się w rolę Klaudia) z rękami w kieszeniach, oparty cwaniacko o ścianę, będzie artykułował tekst, zapominając, że niesie on jakieś przesłanie, że to, co mówi, wynika z jego wewnętrznych przeżyć, a nie dlatego, że w scenariuszu tak było napisane. Natomiast,aby pokazać uniesienie, przemaszeruje po proscenium, ewentualnie stanie patetycznie na środku, a w międzyczasiepocznie wymachiwać dłońmi lub kłaść je na twarz. Niemalże cały czas z tym samym wyrazem twarzy przedstawiającym albo błogi uśmiech, albo krzywy grymas. Ogromna to strata dla spektaklu, gdy mimika aktorapozostaje dwubarwna. Rozczarowuje także Marta Sroka, nieustannie zapatrzona w dal, czasami jakby oderwana od życia. Zarówno małomówną Iwonę w gombrowiczowskim dramacie, jak i szekspirowską Beatrycze słynącą z ciętego języka, gra na tę samą nutę. Oglądając scenę pocałunku z Benedykiem, nie da się nie zauważyć, że aktorce ciężko powstrzymać śmiech, który ogarnia publikę za sprawą bardzo dobrej kreacji Wojciecha Rusina (Benedyk). Do przewidzenia jest także to, że chociaż raz, zwartą gromadą, z chichotem wpadną na scenękobiety, za nimi w mig podążą mężczyźni, a całość doprawi jeszcze namiętny pocałunek albo pokazanie tyłków (czy to naprawdę ma przyciągnąć widza?). Wyraźnie dostrzegalny jest brak celowości i konkretu. Zapalmy światło, niech bohater się pojawi, zgaśmy światło... Trochę nie wiadomo, po co są niektóre działania. Pomiędzy spektaklami brak różnorodności w adoptowaniu przestrzeni, tekstu, postaci. Teatr jawiący się w rozmaitych barwach i odcieniach, tutaj szarzeje.
Na szczęście przez ciemne chmury monotonii przebijają się promienie zaangażowania i pełnego oddania roli, jakim cechuje się kilkoro aktorów, w tym: Jolanta Rychłowska, Halszka Lehman, czy wspomniany już wcześniej Wojciech Rusin. Pięknie wyrażają się poprzezmimikę, ciało, umysł (co jest doskonale widoczne zwłaszcza w scenach podsłuchiwania spiskowych szeptów).Wprowadzają dynamikę do spektaklu i poprzez wyraźne przerysowania oraz wyolbrzymienia, nadająkonkretnego, charakterystycznego znaczenia działaniu, tekstom i postaciom.
„Wiele hałasu o nic" to bardzo zmyślnie upleciona sztuka. Komizm słowa czy sytuacji potrafi zrekompensować każdą za długą pauzę, " letnie" podejście artystów do roli, czy mało ciekawe i oklepane rozwiązania sceniczne. Piękne kolory tekstu bronią całości, która mogłaby być widowiskiem, osiadającym głęboko w zakamarkach pamięci, o którym rozmyśla się jeszcze na długo po zakończeniu sztuki. Niestety, w tym przypadku jedyny pojawiający się w myśli komentarz to taki, że było w porządku. Bez zachwytów. Po prostu w porządku. Wychodząc z teatru można wrócić do zgiełku codzienności.