Teatr przyjemności

"Biedermann i podpalacze" - reż. Krzysztof Babicki - Teatr Nowy w Łodzi

Czterechsetna premiera Teatru Nowego powinna zapadać w pamięć, a przynajmniej podobać się publiczności. "Biedermann i podpalacze" to spektakl będący uosobieniem teatralnego złotego środka - mamy tu elementy kryminału, dawkę humoru, akcja toczy się wartko, a przedstawienie trwa niewiele ponad godzinę. Gdy dodać do tego fakt, że można w nim odnaleźć tzw. głębsze treści - krytykę hipokryzji, wygodnictwa i podwójnej moralności, otrzymujemy historię, którą naprawdę przyjemnie się ogląda

Może nie jest to Wielka Sztuka, która sprawi, że będziemy drżeć na samo wspomnienie pobytu w teatrze, ale za to przedstawienie Krzysztofa Babickiego zdecydowanie można uznać za rzetelnie wykonaną pracę, przykład teatralnego rzemiosła, któremu nie sposób cokolwiek zarzucić. Tym, którzy myślą, że taka ocena jest krzywdząca, spieszę z wyjaśnieniem - w dobie dziwnych teatralnych eksperymentów zrozumiałych wyłącznie dla garstki przyjaciół reżysera, w czasach, gdy pobyt w teatrze niejednokrotnie kończy się jedynie poznaniem nowych wulgaryzmów i przekroczeniem kolejnych granic dla samego eksperymentu, kiedy widz traktowany jest jak „króliczek doświadczalny”, spektakle takie jak „Biedermann i podpalacze” są błogosławieństwem. I nie chodzi tu o obronę mieszczańskiej moralności, o pochwałę twórców, którzy „nie wychodzą przed szereg”, ale o zmęczenie pewnymi zjawiskami, wzbudzające tęsknotę za powrotem do teatralności, do podstaw tego, co tworzy teatr. Teatr to także widz, o czym niektórym współczesnym, niezwykle modnym reżyserom zdarza się zapomnieć. Spektakl nie powinien być ciągnącą się w nieskończoność historią (widzowie Nowego zapewne pomyśleli o poprzedniej premierze, jaka miała miejsce w tym teatrze…), ani przeintelektualizowanym, niezrozumiałym wytworem jaźni reżysera, ma być przyjemnością. W imię czego dla widza, który przecież płaci za bilet, teatr miałby być miejscem, do którego przychodzi za karę?

Opowieść o bogatym fabrykancie Bogumile Biedermannie (Andrzej Szczytko) i podpalaczach, którzy „zalęgli się” na jego strychu, wciąga od pierwszych chwil. Co to za kreatury? Jak to się stało, że udało im się przekonać szanowanego obywatela do udzielenia schronienia? Wszystko wydarzyło się tak szybko, że Bogumił i jego żona Babette (Małgorzata Flegel) nie zdążyli nawet wyrazić sprzeciwu, pozwalając się zmanipulować dwóm doświadczonym przestępcom. Grasująca w okolicy szajka, która podpala domy, znalazła dach nad głową u Biedermanna, który nie dopuszcza myśli, że mogłoby spotkać go coś złego. Przecież wszelkie zło zarezerwowane jest dla innych. Zwolniony przez Bogumiła pracownik Knechtling wiesza się zostawiając żonę (Teresa Makarska) z trójką dzieci, jednak fabrykant nie ma litości. Proszącą o pomoc wdowę po samobójcy wygania z domu nie dopuszczając jej nawet do słowa. Nie obchodzą go inni, jemu samemu nic przecież nie grozi. A że to właśnie na jego strychu znalazło się (skąd? po co? kiedy?) kilka beczek z benzyną, cóż… Nic w tym dziwnego. Jednak gdy następuje wielki wybuch i państwo Biedermannowie trafiają do piekła, ich zdziwienie nie zna granic. My? Za co? Tacy poczciwi obywatele w piekle? A jednak. Ratuje ich przekonanie o własnej wyjątkowości i bezgraniczna wiara w to, że nie może ich spotkać nic przykrego. Jest w tym wiele prawdy, w piekle odbywa się bowiem strajk i nie przyjmują nowych duszyczek. I gdzie tu sprawiedliwość?

Przedstawienie Krzysztofa Babickiego posiada wiele atutów, do których niewątpliwie należy dobór obsady - patrząc na aktorów nie mamy wątpliwości, że są oni idealnym uosobieniem granych przez siebie postaci. Szatański Eisenring Piotra Seweryńskiego to kwintesencja zła, trudno także wyobrazić sobie bardziej sugestywne odegranie roli Józefa Schmitza (Wojciech Bartoszek). Prostotą i pomysłowością zachwyca też scenografia - przestrzeń sceny z obu stron została ograniczona szeregiem trzech półokrągłych powierzchni, w głębi widzimy natomiast konstrukcję, rodzaj klatki na stalowych nogach, która pełni funkcję strychu Biedermannów. W momencie, kiedy zamożne małżeństwo trafia do piekła, klatka przysuwa się w kierunku widzów, scena tonie w czerwonym świetle, a z góry opuszczone zostają dwa świecące na czerwono sznury. Nie potrzeba wiele, by przenieść się do krainy zamieszkiwanej przez szatana.

W spektaklu nieustannie przeplatają się tragizm z komizmem - scena, w której jeden z podpalaczy - Schmitz opowiada o swojej pracy w teatrze, przyprawia o dreszcze. Zarzucając na głowę biały obrus Biedrmannów każe im zgadywać, czyim duchem jest. Kiedy z jego ust pada nazwisko samobójcy Knechtlinga, na twarzach biesiadujących widać strach. Scen, w których czarny humor przeplata się z kryminalną intrygą i rozważaniami na temat nierówności klas, jest więcej. Zagrożenie terrorystami o piromańskich skłonnościach oraz próby odcięcia się od „gorszej części społeczeństwa” to tematyka uderzająca swoją aktualnością. Stach przed wyjściem wieczorem z domu zaczyna być normą.

„Biedermann i podpalacze” Krzysztofa Babickiego to sprawnie wyreżyserowany, dobrze skonstruowany spektakl, który przyjemnie się ogląda. Skłania do przemyśleń, wypowiada wojnę hipokryzji i tolerancji na pokaz, bez popadania w pompatyczność i efekciarstwo. To teatr warsztatowych i wizualnych przyjemności.

Olga Ptak
Dziennik Teatralny Łódź
25 stycznia 2010

Książka tygodnia

Zdaniem lęku
Instytut Mikołowski im. Rafała Wojaczka
Piotr Zaczkowski

Trailer tygodnia