Teatr to emocjonalny kosmos i katharsis

Rozmowa z Jackiem Pysiakiem

- Historia Brzydkiego Kaczątka jest wszystkim dobrze znana. Mozolne, niełatwe przejście od brzydoty do piękna. Ciekawą figurą fabularną byłaby też odwrotność tej historii. Czasem tak widzę własne życie. Czuję się jak starotestamentalny Hiob. Jednak mimo strat, staram się zachować piękno. Wewnętrzne.

- „Płyń, póki jeszcze krew śpiewa we skroniach" - to tekst Bolesława Leśmiana wyśpiewany przez nas w finale „Sindbada Żeglarza" w reżyserii Adama Kiliana. Płynę więc! - mówi Jacek Pysiak, aktor lalkarz Teatru Baj Pomorski w Toruniu w rozmowie z Iloną Słojewską

Ilona Słojewska - Jak wspomina pan czas od 1993 do 1996 roku w Teatrze Lalek „Zaczarowany Świat" w Toruniu, prowadzonym przez Emilię Betlejewską?

Jacek Pysiak - To był piękny czas, w głowie maj, dużo marzeń, idealistyczne podejście do świata. W „Zaczarowanym Świecie" poznałem rzemiosło teatru lalkowego i wspaniałych ludzi go tworzących: Emilię Betlejewską, Barbarę Nowakowską, Jacka Mroczka i wielu innych. Oczywiście także Janinę Awgulową – założycielkę, postać legendarną, pedagoga, reżysera, autorkę opowiadań, bajek i książek o tematyce teatralnej, wilniankę przesiedloną wraz z rodziną do Torunia w 1945 roku. Słuchałem z wybałuszonymi oczami opowieści pani Janeczki o przedwojennym Wilnie, o Kaziukach, o triumfalnym powitaniu w mieście dwóch najsłynniejszych polskich pilotów - Franciszka Żwirko i Stanisława Wigury, zwycięzców wielu międzynarodowych konkursów lotniczych. W dniu 8 września 1932 byli jeszcze w Wilnie, a 11 zginęli w katastrofie lotniczej w drodze do Pragi; Awgulowa miała wtedy 12 lat.

- Zdaje się, że między innymi te opowieści skłoniły mnie do świadomego poznawania historii, procesów społecznych, kontekstów wydarzeń dawnych i współczesnych. Świat staje się wtedy ciekawszy i lepiej go rozumiemy. Warto wiedzieć, że Żwirko i Wigura to nie ci sami bohaterowie co Żwirek i Muchomorek. „Książki, książki trzeba czytać" - tak powiedziałby Zdrowy Rozsądek ze spektaklu „Baron Münchhausen", Wojciecha Szelachowskiego.
W „Zaczarowanym Świecie" panowała niezwykle twórcza, rodzinna atmosfera. Zespół składał się z czterech osób. Tworzone przez nas spektakle adresowane były głównie do dzieci w wieku przedszkolnym. Urocze to były spotkania, spektakle, wyjazdy. Kiedyś po spektaklu w Bydgoszczy rozentuzjazmowany chłopiec nie wiedząc jak skomplementować obejrzaną bajkę, powiedział: - „Proszę pana, proszę pana....a bo pan jest podobny do Tomasza Golloba". To była jedna z pierwszych recenzji, jaką usłyszałem. Pomyślałem sobie wtedy spojrzawszy w lustro, że jest dobrze i oby nie spaść z tego piedestału.

- Dzieci, które oglądały spektakle z moim udziałem w latach 90-tych są już dorosłymi ludźmi. Może nawet przychodzą do „Baja" już ze swoimi dziećmi. Dzięki szerokim kontaktom dyrektorki Emilii Betlejewskiej i jej talentom menadżerskim miałem przyjemność grania spektakli dla Polaków mieszkających na Wileńszczyźnie. Słusznie obrażali się za nazywanie ich Polonią. Twierdzili bowiem, że nigdzie nie wyjeżdżali, to „władcy świata" paląc cygara, przesunęli granice pozbawiając ich ojczyzny. „Władców świata" zaczerpnąłem od Jana Karskiego, który tak nazwał prezydenta Franklina Delano Roosevelta, po wizycie w Białym Domu w 1943 roku. Tak silne zrobił na nim wrażenie. Niestety misja Karskiego nie przyniosła oczekiwanych rezultatów. Świat nie zareagował na prośby o pomoc. Historie kołem się toczą...

- Pamięta pan swoją pierwszą rolę w „Teatrze Baj Pomorski" w Toruniu, w spektaklu „Pan Twardowski", w reżyserii Waldemara Wolańskiego?

- Tak, grałem jednego ze szlachciców w „Karczmie co Rzym się nazywała" i połowę wiedźmy; połowę, bo były to ogromne kukły animowane przez dwie osoby. Piękne były to lalki, zaprojektowane przez Marię Balcerek, a wykonane mistrzowską ręką Barbary Poczwardowskiej. Były bardzo wyraziste, naturalistyczne. Miały zmarszczki i grymasy twarzy doskonale oddające charakter postaci, a reżyser Waldemar Wolański to postać nietuzinkowa i barwna osobowość. To była ciekawa robota.

- Która postać, z wykreowanych przez pana, w spektaklach dla dorosłych jest panu najbliższa? Z którą związanych jest najwięcej emocji?

- Oba nurty, czyli spektakle dla dzieci i dorosłych, traktuję równoważnie. Dzieci przez swą bezpośredniość, szczerość i spontaniczność stają się widzem bardzo wymagającym, a wręcz niebezpiecznym. Gdy na spektaklu się nudzą, rozmawiają lub wychodzą do łazienki. Po takich reakcjach wszelkie recenzje stają się zbędne.

- Jedną z ról, która zapadła mi głęboko w serce jest Don Kichot Ondreja Spišáka. Wielki reżyser, jednocześnie piękny człowiek; grono kolegów bardziej doświadczonych z silnymi osobowościami i ja wśród Nich. Ważne to było spotkanie i ważna praca. Spišák ma wielki dar pracy z ludźmi. Obserwuje, inspiruje, naprowadza. W swoim „Don Kichocie" skupił się na ukazaniu odwiecznego konfliktu i braku porozumienia między kobietą a mężczyzną zawartego w sentencji:
„Serce mężczyzny to sprawy świata, świat kobiety to sprawy serca". To była udana premiera. Udana, zauważona i doceniana przez widzów. Scena finałowa zaczynała się parodią uroczystego mianowania Don Kichota na rycerza - miotła zamiast kopii, pokrywa garnka zamiast tarczy, miska na głowie. Don Kichot w swym szaleństwie i obłędzie miłosnym przysięga dozgonną wierność i walkę o dobre imię Dulcynei. Zostaje obrzucony przez pospólstwo pomidorami. Przypominało to hiszpańską la tomatinę - święto pomidora. Stałem jak posąg, a koledzy i widzowie rzucali we mnie pomidorami. Przypominało to trochę kamienowanie, trochę biczowanie. Inspicjent Jola Gutkowska dbała o to, żeby pomidory były dojrzałe i miękkie, żeby nie bolało. Ketchup jak krew ciekł po moim ciele. To była bardzo mocna scena. Wzruszająca i jednocześnie oczyszczająca. Tarcza w postaci pokrywki garnka zasłaniała twarz. Nikt nie widział moich łez. Katharsis.

- Podobne rozedrganie emocjonalne przeżyłem chyba jeszcze tylko raz, przy pracy nad „Panem Lampą", w reżyserii Laury Słabińskiej-Grzędy. Młoda, zdolna reżyserka, bardzo wymagająca. Moje możliwości wykonawcze czasami nie nadążają za jej wymaganiami. Ale nie poddajemy się, równamy w górę. W scenie finałowej Pan Lampa w sposób nieoczywisty rozmawia ze swoją wierną Piesą (Anna Katarzyna Chudek) o wieczności. Te kilka wyrazów scenariusza Maliny Prześlugi przypisane Panu Lampie, stały się ciężarem nie do wypowiedzenia. Emocjonalny kosmos!

- Bardzo lubiłem też swojego Kasprzaka z „Brygady Misiek" Tomasza Mana. To była przednia zabawa. Dużo muzykowania na żywo. Praca zespołowa, każdy z ciekawym epizodem. Reżyser z kręgu Teatru Polskiego Radia, więc i trochę zabawy głosem.

- Wiele zdarzeń i ról musiałbym jeszcze wymieniać.... Wspomnę o Tajnym Radcy ze spektaklu „Amelka, Bóbr i Król na dachu", Kakambo z „Kandyda" i Noem z „Na arce o ósmej" w reżyserii Pawła Aignera; o Mowglim z „Księgi Dżungli" i Alladynie w reżyserii Petra Nosalka. Mam sentyment do „Czerwonego Kapturka" w reżyserii Andrzeja Bei-Zaborskiego, ponieważ daje szanse komediowego wyżycia się na scenie. Poza tym Czerwony Kapturek zapewnił mi pewnego rodzaju rozpoznawalność. Używamy w nim swoich prawdziwych nazwisk, które wielokrotnie są powtarzane w trakcie widowiska. Jakież to było miłe, kiedy dzieci mijając mnie na Starówce krzyczały - „O! pan Pysiak idzie!", albo „Dzień dobry panie Pysiak". Pękałem z dumy. Był rok 1998, moja młodzieńcza, niemądra próżność artystyczna została zaspokojona. Czułem się jak Brad Pitt albo jak „The Beatles" na koncertach. Poza tym moje nazwisko ma w sobie chyba jakąś śmieszność i milusińskość. Żona pracując w teatrze w dziale organizacji widowisk, usłyszała kiedyś w słuchawce telefonu „pani ma takie ładne, puchate nazwisko". „Coś w tym musi być" - powiedziałby zapewne Bóbr ze spektaklu „Amelka, Bóbr i Król na dachu".

- A przedstawienie „Cyrk Dekameron", z którym Teatr Baj Pomorski pojechał w roku 2006 do Getyngi, gdzie zebrał wiele pozytywnych opinii?

- „Cyrk Dekameron" to było teatralne szaleństwo - początek dyrektorowania Zbigniewa Lisowskiego. Widownia oblegała teatr. Piotr Tomaszuk - nazwisko zapisane, wyryte wielką czcionką w historii teatru, dla nas kolejna wielka przygoda. W premierowej obsadzie grałem karła – Piccolo. Scenografka Eva Farkasova skróciła mnie o łydki dorabiając buty w miejsce kolan. Musiałem chodzić cały spektakl na kolanach. Efekt został osiągnięty, ale kolana bolą mnie do dziś. Po korektach w obsadzie grałem Zapowiadacza. Odetchnąłem z ulgą, wstałem z kolan, ale nowe zadanie aktorskie było o wiele trudniejsze.

- W 2006 pojechaliśmy z „Dekameronem" do Getyngi na festiwal. Był to dla mnie bardzo trudny wyjazd. Kilka godzin przed graniem otrzymałem informację o śmierci mojej mamy. „Dekameron" Tomaszuka to nie był wieczór z poezją śpiewaną. To była energetyczna petarda pełna dowcipu, erotyzmu, szarlataństwa. Było mi niezwykle ciężko. Nie byłem w stanie zapanować nad myślami. Cierpiałem, a jednocześnie musiałem zapanować nad sobą, powściągnąć prywatne emocje. Do Polski daleko, do domu daleko, nie możesz nic zrobić. Ostoja w życzliwej braci teatralnej. Ciśnienie nie do wytrzymania. Zagraliśmy. Zostaliśmy entuzjastycznie przyjęci. Niemieckiej widowni się podobało.

- W spektaklu dla dzieci „Dziób w dziób" Maliny Prześlugi w reżyserii Zbigniewa Lisowskiego, wystąpił pan jako Gołąb Janusz oraz urzekł widzów grą na żywo na gitarze...

- Uwielbiam muzykować. Muzyka jest cudem. To dzięki muzyce, albo przez muzykę znalazłem się w teatrze. Cieszę się ze spektakli, w których mogę grać na instrumencie. Moja mama grała w szkole podstawowej w orkiestrze mandolinistów. Przygotowując się do pracy nad „Krótkim kursem piosenki aktorskiej" Wojciecha Szelachowskiego, ćwiczyłem sobie w mieszkaniu właśnie na mandolinie. Córka i żona nie zawsze tolerowały moje popisy instrumentalne. Bo ja raczej takie smutne i romantyczne piosenki preferuję z „przyswajalną linią melodyjną", cyt. ze spektaklu „Zebranie czyli przywitajmy ich razem". Mandolina jest dość specyficznym instrumentem, hałaśliwym. W pewnym momencie moja pięcioletnia córeczka krzyknęła z całych sił - „Mama! Tata znowu mandoli''. Ten piękny neologizm, jaki wymyśliła, zabrzmiał w moich uszach jak zupełnie inny czasownik, którego tu nie przytoczę. Mandolina zagrała w „Krótkim kursie". Córka ma teraz lat dwadzieścia, nie muzykuje. Wszystko przez mandolinę. Już nie mandolę. Teraz basuję dla Grażynki Rutkowskiej – Kusa. Na fali jej sukcesu i rozpoznawalności po The Voice Senior, pojawiło się kilka propozycji koncertowych. Jest przygoda, jest radość.

- Posiada pan niezwykły dar wprowadzania dzieci w klimat bajki, tak jak w spektaklu „Jaskółeczka" jako Czas pojawia się pan na widowni, po czym wchodzi na scenę i rozsypuje magię niczym snop gwiazd na niebie...

- Jeśli tak jest, bardzo mi miło. Jak reżyser dobrze poprowadzi, to i aktor dobrze zagra. Sądzę jednak, że dyrektor Zbigniew Lisowski dostrzegł w moim dekameronowym Zapowiadaczu pewien potencjał, który postanowił rozwijać i wykorzystać w swoich realizacjach. Z czasem stała się to dla mnie dość ciasna szuflada bo i w „Makbecie", w „Ślubie", we „Śnie nocy letniej" pełniłem podobne funkcje narratora, prestidigitatora, przewodnika. Tak już bywa, że przeżywamy swoje małe rozczarowania obsadowe. Nasza samoocena bywa różna od oceny innych, czy obiektywnej krytyki. Gramy, co dają do grania. Taka robota. A z „Jaskółeczką" Lisowskiego zwiedziliśmy Ukrainę, Słowację i Litwę w ramach „Latającego festiwalu". To był niekończący się wyjazd integracyjny! To był dobry czas w naszym teatrze. „Każdy ma swoją gwiazdę", piękna piosenka z tekstem Szelachowskiego i muzyką Piotra Nazaruka.

- Która lalkowa postać z wykreowanych jest panu bliska?

- Chyba nie mam ulubionych lalek. Często są to kreacje zbiorowe. Natomiast musiałem pokochać Mrówkojada ze spektaklu „Romeło i Mrówka" w reżyserii wspominanej już Laury Słabińskiej-Grzędy. Laura postawiła przede mną trudne zadanie. Miałem z zawiązanymi oczami animować niedowidzącą lalkę. Czułem się jak ślepy przewodnik ślepego. Musiałem ją pokochać, żeby ją zrozumieć. Jak już zrozumiałem, pokochałem jeszcze bardziej. Było bardzo trudno, ale cel został osiągnięty.

- W październiku tego roku minie 30 lat pana pracy na scenie... Chciałby się pan podzielić refleksjami związanymi z istotą teatru?

- Oczywiście refleksji nazbierało się co niemiara. 51 lat życia i 30 lat pracy to jubileusze skłaniające do podsumowań. Nie wszystkie nadają się do rozpowszechniania. Pewnie większość to banały. „Myślisz, że jest w tym jakiś większy sens?" - zapytałby John Long Silver z „Barona Munchhausena". Czy komuś to w ogóle jest potrzebne? Kto wyrośnie z dzieci, które oglądają nasze spektakle? Kim będą? Czy teatr rzeczywiście wychowuje? Ile jest lalki w lalce w spektaklach produkowanych przez teatry lalkowe? To pytania do znawców tematu, teoretyków i praktyków.
- Wydaje mi się, że w doborze repertuaru warto częściej konsultować się z pedagogami teatralnymi. Pracując dla dzieci i z dziećmi, artyści nie zawsze posiadają narzędzia i kompetencje do oddziaływania na tak delikatną materię, jaką jest psychika dziecięca. Doświadczenie poważnej choroby niewątpliwie potęguje też siłę pytań skierowanych do samego siebie. Czy zawodowa droga była tą właściwą. Czy nie zostawiam po sobie bałaganu i niedokończonych spraw.

- „Z tego powinny być zyski"- powiedziałby Ebenezer Scrooge z „Opowieści Wigilijnej". Tak powinny, ale ich nie ma i prawdopodobnie nie będzie. Lalkarze, kuglarze są biedni, ale szczęśliwi. Chcę wierzyć, że kiedyś to się zmieni. Odczuwam dysonans poznawczy i trudność w zinterpretowaniu zachowań mecenatu kultury na szczeblu krajowym i miejskim w stosunku do teatru. Rozumiem oczywiście potrzebę różnorakich inwestycji i zachwyt nad kinematografią światową, ale niedostrzeganie przy tym swoich własnych małych instytucji kultury, teatrów, ignorowanie potrzeb ludzi w nich pracujących jest niewytłumaczalne. Chyba, że to po prostu ojkofobia wpisująca się w naszą niechlubną tradycję narodową, odzwierciedloną w porzekadle: „Cudze chwalicie, swego nie znacie, sami nie wiecie co posiadacie". Na toruńskich Wrzosach po „Zaczarowanym Świecie" została kupka gruzu. Nie chciałbym, żeby ten sam los podzielił „Baj Pomorski".

- Czy jest spektakl, który pozostawił swoje przesłanie w pana sercu?

- „Brzydkie Kaczątko" w reżyserii Ireneusza Maciejewskiego to przepiękny spektakl, uwielbiamy go grać, nie pada w nim ani jedno słowo, a zapiera dech w piersi. W minimalizmie tkwi ogromna siła przekazu. Historia Kaczątka jest wszystkim dobrze znana. Mozolne, niełatwe przejście od brzydoty do piękna. Ciekawą figurą fabularną byłaby też odwrotność tej historii. Czasem tak widzę własne życie. Czuję się jak starotestamentalny Hiob. Jednak mimo strat, staram się zachować piękno. Wewnętrzne. - „Płyń, póki jeszcze krew śpiewa we skroniach" to tekst Bolesława Leśmiana wyśpiewany przez nas w finale „Sindbada Żeglarza" w reżyserii Adama Kiliana. Płynę więc!

„Szukaj przygody nim wszystko przeminie
niech cię nie trwożą najdziksze odmęty,
znajdziesz tam bajkę w odległej krainie
i wszystkie morza i sny i okręty".

- Bardzo dziękuję za rozmowę i życzę kolejnych sukcesów!
__

Jacek Pysiak - Aktor lalkarz. 30 lat pracy na scenie „Teatru Baj Pomorski" w Toruniu

Ilona Słojewska
Dziennik Teatralny Bydgoszcz
20 kwietnia 2023
Portrety
Jacek Pysiak

Książka tygodnia

Kurewny
Wydawnictwo: Filtry
Camila Sosa Villada

Trailer tygodnia