Teksty pozornie przegrane
"Psiunio" - reż. Andrzej Dopierała - Teatr Bez Sceny w KatowicachCzłowiek człowiekowi psem. To teza Andrzeja Dopierały i stały tekst wyszczekanych postaci z „Psiunia" w jego reżyserii (bo kto słyszał psa hipotetycznie ujadającego podtekstem?). Gdyby ktoś miał jeszcze wątpliwości, rozwieje je plakat „Psiunia" autorstwa Ani Korniluk. Wycofany labrador-intelektualista rzuca nieobecne spojrzenie zza okularów w rogowej oprawie, nadęty buldog ledwo zipie w opiętym kołnierzyku i przyciasnej marynarce, charcica wdzięcznie wygina szyję, a wody jej bluzki w kolorze fuksji niebezpiecznie wzbierają.
Słowotok, czy raczej krwawa jatka – gwarantowane. Już na wstępie anonsuje je finezyjna ścieżka Karola Iwana – psie ujadanie zgrabnie przechodzi w skoczny refren z wyraźnym beatem. Jak i cały „Psiunio" Dopierały... Dlatego knock-out dociera z opóźnieniem. I znienacka. Na tym właśnie polega fenomen „Psiunia". Jest niby lekki, łatwy i przyjemny w odbiorze. Żadnych drugich den, uwolnionych sensów, łamania schematów percepcji czy stereotypów. Zero performerskich chwytów. A jednak widz dostaje obuchem w głowę.
Historia stara jak świat. Małżeństwo ze stażem, odchowaną latoroślą (już na swoim) i psiną, która nieoczekiwanie znika, zaburzając sielankową wegetację Alexa i Zoe. Jak nietrudno przewidzieć, incydent wywołuje lawinę wzajemnych oskarżeń, dając upust frustracjom i jałowym powrotom do spraw z zamierzchłej przeszłości, obnaża kłamstewka, drobne niewierności i ziejącą pustkę, czy po witkacowsku – zmrówczenie. Ale (małżeński) dramat Dopierała serwuje oszczędnie – nieprzyzwoicie oszczędnie. I zręcznie. Bo podprogowo. Spod okrasy w postaci kąśliwej i dowcipnej szczekaniny (zręczne tłumaczenie Barbary Grzegorzewskiej),wyłania się momentami wcale niewesoła twarz Anny Kadulskiej, i zagnieżdża w pamięci, w przeciwieństwie do ciętych ripost, które bawią nieprzerwanie i, jak się okazuje, na chwilę. Aleks Dopierały snując żartobliwy quasi traktat o poddaństwie w „feudalnej" relacji pies – pan, faktycznie mówi o sobie i krępującej go smyczy obowiązków i powinności. Z kolei Adam (intrygujący Dariusz Wiktorowicz), przyjaciel Aleksa, zrywa się z tej smyczy. Zryw to jednak ułański, bo z góry wiadomo jaki będzie finał – powrót z podkulonym ogonem. Słowem, postaci u Dopierały miotają się między ucieczką do – i od wolności. Trochę jak u Becketta, choć nie do pary, to pary mimo wszystko, pary mimo woli. Co bawi, aż do łez.
Pod ręką Dopierały, po raz kolejny banał otarł się o uniwersał. Podobnie jak w „Diabelskim młynie" – pozornie błaha i przewidywalna historia, obrosła w nieoczekiwane sensy. Może reżyser lubi wyzwania innego rodzaju, czytaj: teksty pozornie przegrane", bo Kafka i Strindberg, o których piszę wcześniej, to też (a raczej, przede wszystkim) wyzwanie.