To nie on, to ona
"Amfitrion" - reż. Wojtek Klemm - Narodowy Teatr Stary im. Heleny Modrzejewskiej w KrakowieTo Alkmena jest główną bohaterką wystawionej na deskach Teatru Starego sztuki „Amfitrion” w reżyserii Wojtka Klemma. Tytuł to pozostałość po patriarchalnym świecie, który już tylko z nazwy jest wyłącznie męski. Widź spoglądając na płeć twórców spektaklu i autora tekstu, dostrzega wiele wątpliwości. Po raz kolejny męskim okiem przyglądamy się kobiecie?
Na scenie została ustawiona kolejna scena, a to automatycznie nasuwa skojarzenia z teatrem epickim i „teatrem w teatrze". Łatwo można się domyślić, że prezentowana rzeczywistość zostanie poddana dekonstrukcji. W głębi wiszą szare pasy taśmy, przypominające taśmy produkcyjne. Nad sceną widnieje napis jak na szyldzie reklamowym: „It's not you, it's me".
Hasło to towarzyszy widzowi przez cały spektakl. Dosłownie i w przenośni. W warstwie fabularnej mamy prostą, zabawną sytuację, gdzie bogowie Jupiter (Adam Nawojczyk) i Merkury (Arkadiusz Brykalski) zstępują na ziemię. W jakim celu? Najwyższy z bogów pragnie doznać tego co ziemskie, posiąść Alkmenę (Małgorzata Hajewska-Krzysztofik). Przyjmuje postać jej męża, by spędzić z nią upojną noc. Całość sytuacji dramatycznej jest rodzajem transakcji między Amfitrionem (Błażej Peszek) a Jupiterem. Towarem na sprzedaż jest oczywiście kobieta. Ten szowinistyczny motyw mógłby posłużyć za temat do zabawnej komedii, jednak realizacja Klemma nie jest jedynie śmieszną historią. Postacią nadrzędną i podmiotową staje się Alkmena. Twórcy spektaklu tak ukazują całą sytuację, aby udowodnić, że czasem warto jest wysłuchać głosu kobiety. Do niej bowiem należy ostateczne zdanie w sporze między władcą a bogiem. To jej intuicji powierzone zostało rozstrzygnięcie sporu między nimi.
Tak ujęty temat może budzić wątpliwości w scenie, gdzie Alkmena rozmawia z Amfitrionem. Podczas kłótni kochanków żona nieustannie wchodzi w coraz to nowym szlafroku, prezentując swoją garderobę. Zawartość jej szafy ukazuje mnóstwo stereotypowych ciuszków, nasuwających skojarzenia z wieloma żeńskimi postaciami. Od grzecznych i przyzwoitych kobiet po słodkie króliczki z playboya. Na pierwszy rzut oka wydawałoby się, że wprowadza to wielość stereotypów z których kobieta nie może się wydostać. Ale im dłużej widz przypatruje się tej scenie, tym większy budzi śmiech. Co za tym idzie, widz w końcu zdaje sobie sprawę, że to tylko damskie kostiumy – skoro więc już takie są, to nie negujmy ich, tylko bawmy się nimi. Zamiast walczyć z konwencją, obśmiejmy ją. Czyżby ktoś krzyczał do widzów: Kobieto, nie neguj swojej kobiecości, tylko ją wykorzystaj, niech będzie dla ciebie doskonałym narzędziem w walce z patriarchalnym społeczeństwem?
Cały spektakl jest grą z konwencją i z ludzką tożsamością, która często bywa nieuchwytna i wytwarzana spontanicznie w danym momencie, w odpowiednim kontekście. W spektaklu można usłyszeć wiele piosenek, które bawią i łatwo zapadają w pamięć. Na sali słychać śmiechy widzów i widać zadowolone twarze. Aktorzy, zgodnie z konwencją teatru epickiego, niejednokrotnie zwracają się do widza. Czynią to umiejętnie i skutecznie. Uwagę przykuwa zwłaszcza Marcin Kalisz – gra on Sozjasza. Aktor niejednokrotnie wzrusza swoją grą. Widzowie po spektaklu wychodzą uśmiechnięci i zadowoleni. Ale to wcale nie oznacza, że była to jedynie dobra komedia, bo postawionych zostało wiele pytań, na które trzeba sobie odpowiedzieć, gdy przestaniemy się już śmiać z naszego życia.