Transcendencja braku

"Niżyński. Zapiski z otchłani" - reż. Józef Opalski - Teatr im. Juliusza Słowackiego w Krakowie

Cztery ściany jako metafora ograniczeń. Wyrok, bez prawa do apelacji. Miliony słów potęgujące pustkę, w której się materializują. Oto samozwańczy bóg i jego kara za śmiertelny grzech pychy. Powrót do tego co było nie jest możliwy, ciągu dalszego nie będzie. Game over Niżyński. Gra skończona.

„Jestem Bogiem w człowieku, człowiekiem w Bogu"- pisał sam o sobie. A kim był naprawdę? Jednym z najwybitniejszych tancerzy minionej epoki czy marionetką w rękach wpływowego impresario? Jedno nie wyklucza drugiego. Niestety dziś nasze hipotezy to tylko domysły, bo portret artysty rekonstruowany na podstawie „Dziennika" jest niekompletny, zniekształcony przez chorobę psychiczną. Czytelnik przyjmuje określony punkt widzenia (perspektywę autora) czego skutkiem jest uproszczenie faktów i dość wtórne spojrzenie na epizody z jego życia. Podkreślenie tego faktu wydaje mi się istotne w kontekście opiniowania na temat najnowszego spektaklu Józefa Opalskiego pt. „Niżyński. Zapiski z otchłani.".

Premiera sztuki autorstwa Anny Burzyńskiej odbyła się 1 grudnia w Teatrze im. Juliusza Słowackiego w Krakowie. Zainteresowanie było duże, widownia pełna. Wyszłam z teatru z poczuciem niedosytu, przesiąknięta swoistym brakiem, który właściwie determinuje krakowską realizację. I nie chodzi tu bynajmniej o moje oczekiwania, bo jak większość znających biografię Niżyńskiego je miałam, ale o pewien dysonans między tym co zobaczyłam, a tym co miałam zobaczyć zgodnie z zapowiedziami twórców. Na stronie teatru czytam: „Sztuka opowiada również o jego uwikłaniu w niszczący trójkąt - skomplikowaną relację z żoną, oraz homoseksualny związek z jego impresario – równie legendarnym, demonicznym Sergiuszem Diagilewem." To tyle teorii. W praktyce teatralnej nie da się opowiadać o relacjach, kiedy wplątane w nie postacie to figury, stworzone do wyższego celu - mają realizować koncepcję twórców wedle której treść zostaje niemal całkowicie podporządkowana formie. Misternie zbudowana konstrukcja nie wytrzymuje jednak, rozpadając się pod naporem powściąganych emocji na maleńkie kawałki. I chociaż Grzegorz Mielczarek (genialny w głównej roli) zbiera rozrzucone elementy do kupy, to powstałych pęknięć w żaden sposób nie da się ukryć. Daleka jestem jednak od jednoznacznej krytyki, bo spektakl jest realizacją fantastycznego pomysłu, który niestety nie do końca sprawdził się na scenie.

„Dziennik" Niżyńskiego do łatwych lektur nie należy. Słowa wyrwane z kontekstu, luźne myśli często całkiem pozbawione logiki i sensu. Opalski skupia się głównie na samym sposobie narracji, by następnie przenieść go na płaszczyznę działań teatralnych. Środki jakich używa są naprawdę imponujące: groteskowe powtarzanie kwestii przez aktorów na podobieństwo głosów w głowie, obrazy jak klisze utrawalone w pamięci bohatera, achronologiczność, która staje się oznaką postępującego obłędu. Witkacowski sen wariata, w którym po informacji, że Sergiusz Diagilew umarł, Sławomir Maciejewski grający Diagilewa pojawia się na scenie. Znający życiorys tancerza mogą poczuć się trochę rozczarowani, gdyż pewne wątki biograficzne zostały całkowicie pominięte (jak choćby kwestia rodziny, która ma kluczowy wpływ na losy Niżyńskiego), inne tylko zasygnalizowane. Żaden z podjętych tematów nie jest do końca pogłębiony, a w rezultacie wszystko się rozmywa. Razi wspomniana wcześniej sztuczność i schematyzacja postaci wynikająca z ich roli w przedstawieniu. Bohaterów postrzegamy tak, jak widział ich Niżyński naznaczony silnym poczuciem braku bliskości i zrozumienia. Takie rozwiązanie jest w pełni uzasadnione, ale chyba nie do końca sceniczne. W rezultacie tylko sam artysta wydaje się być człowiekiem z krwi i kości. Grzegorz Mielczarek po raz kolejny udowodnił, że należy do aktorów z najwyższej półki. Każdy kto próbuje się zmierzyć z legendą znajduje się właściwie na przegranej pozycji. On nie. Już od pierwszej sceny, kiedy w ostrym świetle staje przed widzami w rozmaitych figurach tanecznych, a z offu rozlegają się oklaski, dostajemy zapowiedź prawdziwego widowiska w jego wykonaniu. Samotność wypisana na twarzy, wczucie się w rolę, wyważona ekspresja. Mielczarek z niespotykaną wrażliwością kreuje tragiczną postać wewnętrznie rozdartego artysty, któremu postępujący obłed odbiera możliwość wyrażenia siebie poprzez ruch. Zostają więc tylko słowa. Szczere i nieporadne, a zarazem odważne i żarliwe. One brzmią w pamięci, gdy gaśnie światło i aktorzy wychodzą do ukłonów. Zostałyby pewnie jeszcze słynne skoki, o których pisze w biografii tancerza Wiera Krasowska, gdyby w spektaklu się pojawiły. Ale się nie pojawiają. I wbrew pozorom to nie jest zarzut. Skoro Niżyński zamknięty we własnym świecie wie doskonale, że już nigdy nie zatańczy, to ograniczenie sekwencji baletowych do krótkiego filmu wyświetlanego na tylnej ścianie zasługuje na słowa uznania. Tym bardziej gdy weźmiemy pod uwagę fakt, że tylko zawodowy tancerz byłby w stanie wykonać profesjonalnie baletowe figury, nie narażając się na śmieszność. A jak wiadomo Grzegorz Mielczarek tancerzem nie jest. Taniec w „Niżyńskim. Zapiskach z otchłani." zamiast wymiaru estetycznego ma wymiar typowo symboliczny. W jednej ze scen Ramola (Agnieszka Judycka) i Diagilew tańczą tango, które podobnie jak w dramacie Sławomira Mrożka jest ilustracją walki o władzę.  Między dwoma antagonistami drepcze bezwolny i zdezorientowany Niżyński. Żona albo kochanek. Taniec czy śmierć. Na co się zdecydować? Poświęcić pragnienia, taniec, miłość? Niżyński nie wybiera, skazując się tym samym na samotność, która staje się jego winą i karą jednocześnie. Pusta przestrzeń ograniczona do czterech ścian sceny, stół i cztery krzesła. Uboga scenografia Przemysława Klonowskiego doskonale odzwierciedla stan ducha Wacława. Pustkę. Warto zwrócić uwagę, że Mielczarek-Niżyński nie opuszcza sceny - to do niego przychodzi najpierw doktor (Tadeusz Zięba), potem żona, Diagilew, kokota (Agnieszka Judycka), wreszcie rodzice Ramoli (Tadeusz Zięba, Sławomir Maciejewski). Parada papierowych postaci, które istniają po to, by uwypuklić tragędię Niżyńskiego. Bo chory umysł jest jak więzienie, z którego nie ma ucieczki. Po głębszym zastanowieniu polecam ostatnią inscenizacją Teatru Słowackiego. Ten spektakl dojrzewa w widzu dłużej od innych. Myślę, że warto go zobaczyć właśnie dlatego lub pomimo to.

Magdalena Tarnowska
Dziennik Teatralny
21 grudnia 2013

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia