W przyjaźni był niezwykle hojny

Pierwsza rocznica śmierci Ireneusza Janiszewskiego.

„Witam. Nie wiem czy mieliśmy okazję poznać się osobiście. Najprawdopodobniej nie. Jednak śledzę Pani teksty krytyczne" – tak Irek Janiszewski rozpoczął adresowaną do mnie wiadomość przesłaną za pośrednictwem Facebooka lutowego wieczoru 2010 roku. Było to o tyle zaskakujące, że miało miejsce tuż po napisaniu przeze mnie krytycznej recenzji jego spektaklu. Zagadkę tę wyjaśnia zakończenie listu: „Zapraszam do dyskusji (nawet zażartych). Marzę o dialogu ludzi teatru. Wydaje mi się, że zaniechanie tego dialogu jest źródłem nieporozumień".

Bardzo się z Irkiem różniliśmy, ale dla niego stanowiło to punkt wyjścia do dyskusji, dlatego nasza znajomość mogła się rozwijać bez potrzeby chodzenia na kompromisy, konieczności naginania się do wyobrażeń drugiej strony. Irek był absolutnie tolerancyjny, w najlepszym znaczeniu tego słowa. Nie zauważyłam, by szukał w ludziach, którymi się otaczał, swego odbicia, przeciwnie – uwielbiał spory, intelektualne gry, a do tego najlepiej nadaje się rozmówca o przeciwnych poglądach. Oczywiście kłóciliśmy się wielokrotnie, co czasem skutkowało obustronnym wielomiesięcznym milczeniem. Gdyby jednak ktokolwiek zapytał go „o co poszło", jestem przekonana, że zrobiłby zdziwioną minę. Był przeciwieństwem mściwego drania. Ten, kto kiedykolwiek się z nim zetknął wie, że każdą przeczytaną książkę, każdy spektakl czy film nie tylko analizował, ale autentycznie przeżywał, zachowywał gdzieś w sobie niejako „katalogując" go, jako jeden z możliwych sposobów przeżywania świata. Starał się zrozumieć inny punkt widzenia, nigdy nie rościł sobie prawa do reprezentowania „jedynego słusznego" światopoglądu. Łączył w sobie ogromną wrażliwość, inteligencję, błyskotliwość, był nieprzeciętnie oczytany. Dlatego pustka, którą po sobie zostawił, jest tak dotkliwa. Zdecydowanie nie był jednym z wielu.

Gdy zbliżały się moje urodziny zapytałam Irka, czy nie zechciałby ich ze mną spędzić. Choć znaliśmy się wtedy niespełna pół roku, byłam pewna, że z nim nie będę się nudzić. Zgodził się bez wahania – ustaliliśmy, że każde z nas wymyśli miejsce, do którego pójdziemy razem, w którym jednak druga strona normalnie raczej by się nie zjawiła. Był to zresztą niezwykle teatralny zamysł – osadzenie drugiego człowieka w scenografii dla niego obcej, wrogiej, by móc obserwować jego reakcje i zachowania. Irek wybrał nowootwarty bar sushi przy Piotrkowskiej. Wszystko tonęło w bieli, a grupa japońskich kucharzy na naszych oczach kroiła wodorosty nori, ryby, warzywa i wszystko, co potrzebne do przygotowania sushi-uczty. Irek mnie zaskoczył – przyniósł nawet własne pałeczki, dużo bardziej eleganckie od serwowanych w lokalu. Zgodnie z jego scenariuszem zjadłam każdą dostępną w menu odmianę sushi. Rzeczywiście – na pewno sama bym się tam nie wybrała. Uwielbiam przytulne, zawalone przedmiotami herbaciarnie, natomiast sterylny wygląd tego pomieszczenia przyprawiał mnie o zawrót głowy, niewzruszone miny Japończyków także. Jako dziecko farmaceutki, która negatywnie odnosiła się do każdego zbędnego przedmiotu w pomieszczeniu (na „kurzostojkach" osadza się przecież kurz), mogłam takie miejsce śmiało uznać za ucieleśnienie koszmaru z dzieciństwa.

Mój plan był równie prosty – zaciągnęłam Irka do podrzędnej knajpy z bilardem, bo na samą myśl o tym, jak będą na tego niepozornego intelektualistę spoglądać wszyscy siedzący nad kuflami i oglądający „meczyk" faceci, uśmiechałam się w duchu. Nie jestem jednak okrutna – w lokalu, prócz piwa, serwowano także martini. Co prawda najwyraźniej byliśmy pierwszymi klientami w jego historii, którzy skorzystali z tej opcji, jednak Irek nie mógł mi zarzucić, że jest szykanowany. W bilard grał zresztą całkiem nieźle, choć zarzekał się, że jest nowicjuszem. Najwidoczniej jego analityczne zdolności i tym razem się przydały. Bawił się chyba całkiem nieźle. Trzy lata później wspominał tamten wieczór: „Dziwne, bo z jednej strony wydaje mi się jakby to było wczoraj, a z drugiej jakby było wieki temu. Tej spelunki już nie ma. Kiedyś przechodziłem i patrzyłem". Na szczęście zachowała się płyta z grecką muzyką antyczną i ozdobiona mitologicznymi chińskimi smokami puszka po aromatycznej herbacie (dziś trzymam w niej kawę Inkę) – prezenty, które owego dnia otrzymałam. Dobrze mieć przy sobie coś, co uruchamia wspomnienia, lecz od pewnego czasu metalowe naczynie nazywam w duchu puszką Pandory. Ostatecznie stało się ono symbolem wielkiej tragedii.

Wspomniany wieczór urodzinowy zakończył się filmowo – w kameralnym kinie Łódzkiego Domu Kultury obejrzeliśmy „Whatever Works" Allena zastanawiając się nad niezwykłą inwencją polskich tłumaczy tytułów filmowych. Oboje uwielbialiśmy małe kina, choć Irek miał ku temu szczególne powody. Niegdyś mieszkał pięćdziesiąt metrów od krakowskiego Kina Ugorek, do którego bardzo lubił chodzić, a kilka miesięcy przed śmiercią zamieścił na Facebooku zdjęcie rzędów foteli z podpisem: „Widownia kina Syrenka w Proszowicach, gdzie mój ojciec pracował jako kinooperator. Będąc dzieckiem spędziłem dużo czasu w kinooperatorce". O samej miejscowości pisał: „Proszowice pod Krakowem. Spędzałem tam wakacje w dzieciństwie. Miało zmysłowość jak z Schulza. Zapach sieni domów. Łąki o intensywnym zapachu kwiatów. Łapanie żab. Pijani, ogorzali mężczyźni leżący pod drzewami albo czekający w kolejce po kolejną Żytnią przed sklepem giees. Rzeka, do której chłopaki skakali na główkę z mostu kolejki wąskotorowej. Wiatrak. Burze. Rynek z kościołem. Pogrzeby idące główną ulicą". Powiedziałam mu wtedy, że powinien zostać literatem, bo w tym krótkim, kilkuzdaniowym opisie jest wszystko, co powinno się wiedzieć o tamtym miejscu i czasie.

Ta umiejętność kondensacji bardzo mu się w teatrze przydawała. Potrafił za pomocą niezwykle prostych środków stwarzać sugestywne obrazy. Już na początku naszej znajomości napisał: „Pochodzę z Krakowa, i choć nie jest tam idealnie, przyzwyczajony jestem do krakowskich standardów. Może moje myślenie o teatrze jest również krakowsko obciążone – czyli: Lupa, Grabowski, itp.". Rzeczywiście należał do tej grupy reżyserów, którzy są do bólu rzetelni, robią dobre przedstawienia, wystrzegają się efekciarstwa i teatralnej tandety. Do studiowania reżyserii nakłonił go Krystian Lupa, który mieszkał nieopodal. Wedle słów Irka, jako młody chłopiec wpadł na reżysera (dosłownie – biegł bowiem nie patrząc przed siebie, jak to mają w zwyczaju chłopcy), który w znacznym stopniu ukształtował nie tylko jego myślenie o teatrze, ale o świecie w ogóle. W lutym 2010 roku Irek podzielił się ze mną swoimi planami: „W weekend jadę na premierę Krystiana do Wawy i pewnie będę się nudził. Ale tę nudę lubię. Jest ona przyglądaniem się życiu. A ponieważ znam Lupę długo, jak i większość aktorów, to patrzę i rozszyfrowuję to, co dzieje się nie na płaszczyźnie postaci, ale w grającym postać aktorze. Przyglądam się zdarzeniom, które zbudowały oglądany spektakl. Chyba w zasadzie coraz bardziej właśnie to ciekawi mnie w teatrze. Choć każdy temat powinien skłaniać reżysera do użycia innych środków". Cztery lata później wyznał mi, że choć ich znajomość była naznaczona wieloma komplikacjami, uważa Lupę za jednego z nielicznych artystów w polskim teatrze. Pogrzeb Irka odbył się w 71. urodziny Krystiana Lupy.

Na rodzinne miasto, w którym został pochowany, Irek bardzo często narzekał, jednak ta (pozorna) krytyka miała w sobie olbrzymi ładunek emocjonalny i nie były to wyłącznie negatywne emocje. W 2013 roku pisał o sobie: „Mieszkaliśmy z rodzicami w Śródmieściu, na skrzyżowaniu ulic Długiej i św. Filipa, w mieszkaniu z kaflowymi piecami. A moja rodzina mieszkała kiedyś, jeszcze na początku wieku, na Podzamcze 19 i 21 i na Bosackiej. Ale urodziłem się poza Krakiem, tyle, że tam nie mieszkałem. No wiesz, mentalnie niestety krakus, chociaż Krakowa za tę mentalność nie lubię". To miasto bardzo często pojawiało się w naszych rozmowach. „Krakusowstwo" Irka było tematem moich licznych żartów i uszczypliwości. W lipcu 2014 roku zapytałam go jednak zupełnie serio: „Czy nadal kochasz Kraków?". Odpowiedział nieco żartobliwie, choć przytoczył także ciekawą historię: „Jak się dowiaduję od ludzi tutaj [mieszkał wówczas w Manchesterze – przyp. aut.], że żeby smok wawelski ział ogniem, trzeba wysłać smsa za kasę, to nie. A mówiłem ci, że trafiłem na drzewo genealogiczne mojej rodziny od XVI wieku? Na listy mojej rodziny w Bibliotece Jagiellońskiej? Że mój praprapra zatrudniał syna Mozarta i był szambelanem cesarza? Ha, ha". Namawiałam go, by pogłębił swoje badania, wnikliwie przeanalizował źródła i przygotował na ten temat publikację, lecz odpowiedział: „Nie przywiązuję do tego wagi. Mój dziadek uważał, że zasada jest tylko jedna: noblesse oblige. A gdy pytałem go o tytuły arystokratyczne mówił, że w 1927 roku je zlikwidowano w Polsce i że polska szlachta miała zawsze tytuły obce, więc są one, poza książęcymi (kniaziowskimi), bez znaczenia. Moja rodzina była tolerancyjna i demokratyczna i to było ok". Taki był również Irek.

Po raz ostatni spotkaliśmy się na premierze jego spektaklu w grudniu 2013 roku. Pomimo ogromnych ograniczeń finansowych i organizacyjnych Irek zrobił w zabrzańskim Teatrze Nowym bardzo dobre przedstawienie. Nie powiedziałam mu o tym owego wieczoru, a Irek nie pytał o moje odczucia. Wiedział, że jeśli coś mi się nie spodoba, wytknę mu to w recenzji, jak miało to już kilkakrotnie miejsce. Miałam świadomość, że każde krytyczne słowo będzie analizował, chcąc o tym podyskutować. Tym razem jednak trudno było znaleźć powód do krytyki. Poza tym role nieco się odwróciły – to on stał się autorem najwspanialszej recenzji, jaką kiedykolwiek otrzymałam. Po premierze w prasie lokalnej ukazała się bardzo pochlebna recenzja jego spektaklu, którą Irek zamieścił na swoim Facebooku z podpisem: „Kolejna recenzja – bardzo miła zresztą". Napisałam do niego z udawaną irytacją: „Rozumiem, że moja nie była miła?". Odpisał krótko: „Nie. Twoja była błyskotliwa".

„Życie rozumiem trochę buddyjsko i trochę gnostycko. Uważam je za źródło cierpienia" – stwierdził któregoś razu. Podczas jednego ze spacerów w niezwykle sugestywny sposób opowiadał mi, że nie może pojąć, dlaczego ludzie dostrzegają spokój i rajską atmosferę w miejscu takim jak las, podczas gdy rozgrywa się tam piekielna walka na śmierć i życie. Wszystko, co się tam znajduje, brutalnie zabiega o dostarczenie sobie i potomstwu pokarmu, którym niejednokrotnie stają się dla siebie wzajemnie mieszkańcy tego habitatu. Powiedziałam mu wtedy, że ma podobną wrażliwość do von Triera. Przyznał, że bardzo lubi jego filmy i uważa to za komplement. W moim odczuciu był to raczej rodzaj smutnego naznaczenia. Tamte spostrzeżenia skondensował w ostatnim wpisie, jaki umieścił na facebookowym profilu: „Natura. Był tylko jeden myśliciel na tyle szczery, żeby mówić prawdę o naturze i żywotności – de Sade. Skąd w ludzkiej myśli wyobrażenia natury jako stanu idealnego, siły równowagi, pierwotnego piękna. Gdzie ludzie to widzą? Las jesienią wygląda pięknie, kiedy patrzymy nań jako na krajobraz, ale drzewa nie mogę uciec przed zimą i mrozem, który je rozrywa, a między korzeniami drzew dokonuje się agonia setek istnień. Kulturowe zakłamanie obrazu natury nadal jest podtrzymywane".

Skłamałabym mówiąc, że Irek się ze mną nie pożegnał. Kilkanaście dni przed śmiercią napisał: „Wiesz, powoli zanikam i bardzo się z tego cieszę. To jest coś najlepszego, co można zrobić w życiu. Ja w pewnym sensie nie narzekam, bo miałem ciekawe życie. Gdyby nie tak problematyczne w pewnych aspektach, to nie wiedziałbym o życiu i ludziach tyle, ile się dowiedziałem". Wiem, że jego odejście było przemyślaną decyzją. Sytuacji na pewno nie poprawiał fakt, że od dłuższego czasu było mu ciężko funkcjonować w środowisku, w którym zawodowe umiejętności i poważne podejście do zawodu liczą się dużo mniej od układów i wzajemnych towarzyskich powiązań. Jego zabrzański spektakl był jednym z ostatnich, na jakie poszłam. Po śmierci Jerzego Jarockiego i odejściu Irka lista reżyserów, na których przedstawienie chciałabym się wybrać, znów się skróciła. Mariusz Grzegorzek, Grzegorz Wiśniewski, Marek Fiedor, Mikołaj Grabowski, Paweł Passini. Irek również znał wiele osób, ale naprawdę cenił zaledwie kilka. O jednym ze swoich przyjaciół od czasów liceum, szanowanym krakowskim psychiatrze, napisał mi kiedyś: „Marcin jest jedną z najwybitniejszych osób, jakie w życiu spotkałem, a spotkałem kilka wybitnych". Myślę, że w przyjaźni był niezwykle hojny, lojalny, o bliskich zawsze wypowiadał się z szacunkiem i uznaniem.

Dla nich ta rocznica to zapewne bardzo trudny czas. Irek był wspaniałym kolegą, bardzo dobrym reżyserem, wielkim erudytą i humanistą oraz niezwykle wrażliwym człowiekiem. Dzisiejszy dzień upłynie mi przy dźwiękach „Over The Rainbow" Judy Garland, bo od premiery spektaklu „Na końcu tęczy", który zrealizował w Teatrze Muzycznym w Łodzi, ta piosenka zawsze przywodzi mi na myśl właśnie jego. To zadziwiające, ale 6 lutego 2010 napisałam na temat tego przedstawienia tekst, który zakończyłam słowami:

„Nie od dziś wiadomo, że najciekawsze scenariusze pisze życie, podobnie sprawa wygląda z Na końcu tęczy Ireneusza Janiszewskiego. Spektakl opowiadający o ostatnich miesiącach życia Garland stał się także rodzajem pożegnania Anny Walczak, która po 25 latach pracy zdecydowała się zakończyć współpracę z Teatrem Muzycznym. Aktorkę łódzkiej sceny oraz amerykańską piosenkarkę łączy jedno – ich wycofanie się z zawodu nie sprowokuje wniosków, że będzie tak, jak gdyby nigdy ich nie było. Takie osoby na długo pozostawiają po sobie pustkę".

Pięć i pół roku temu nie miałam pojęcia, że ta puenta odnosić się będzie nie tylko do dwóch wymienionych powyżej artystek.

Olga Ptak
Dziennik Teatralny
27 października 2015

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...