Wagary
"Nasza klasa" - reż. Ondrej Spišák - Teatr Na Woli w WarszawieWspółcześni mieszkańcy Jedwabnego niechętnie rozmawiają o tym, co stało się tu w 1941 roku. Piętno stanowiącego ciągle tabu pogromu ciągnie się w historii tego miejsca od przeszło 70 lat, a nadal jest to bolesna i aktualna sprawa. Skąd u Polaków ten mechanizm wyparcia? Dlaczego przyznanie się do błędu jest tak trudne? Co więcej, co ludzi pchnęło do tak okrutnego mordu?
W Teatrze Na Woli Ondrej Spišák próbował odnaleźć odpowiedź na te pytania, szukając genezy tego zdarzenia we wspólnej historii polsko-żydowskiej, dwóch narodów do tak niedawna wspólnie żyjących obok siebie.
Dramat Tadeusza Słobodzianka, który zdobył Literacką Nagrodę Nike, niespecjalnie się do tego nadaje. Paradoksalnie, wychodząc od bardzo ciekawego pomysłu metafory tych samych korzeni jako grupy uczniów jednej klasy, autor chyba sam nie do końca rozumie, co chciał przez to przekazać. Czternastoczęściowa ,,Nasza klasa” to opowieść o powikłaniach wzajemnych stosunków Polaków i Żydów od lat 30. XX wieku po początek nowego tysiąclecia. Niektóre wątki są tak zawiłe, że aż można sobie zadać pytanie, czy autor przesadnie nie szuka czegoś, czego tak naprawdę nie ma. Tak trudny temat wymaga subtelności, a toporność pewnych schematów jest najzwyczajniej drażniąca.
Nieco zbyt rozwlekły dramat Słobodzianka Spišák w świetny sposób dynamizuje. Słabość części dialogów maskuje przemyślanym ruchem scenicznym. Niestety, niejednokrotnie nie ma pomysłu na poszczególne sceny. Krzesła i szkolne ławki nie wykorzystują całego potencjału, jaki może tkwić w ich symbolice. Należy pochwalić odwagę głosu dramatopisarza w czasach, gdy większość społeczeństwa niechętnie mówi o swoim stosunku do sprawy żydowskiej w Polsce. Pokazuje polską winę w jej całej okazałości. Niestety, popada w tym w przesadę – niby postacie nie są czarno-białe, jednak widz obserwuje typowy, Grossowski punkt widzenia o wyłączności polskiej winy. Nawet jeśli Polak ratuje Żydów, to tylko dlatego, że kieruje nim chuć i ukrywana interesowność, a potem i tak wszystko się wali na łeb, na szyję. Dlaczego Spišák idzie w tym samym kierunku – nie wiadomo. Dobrze opowiedziana historia ginie w zalewie taniej psychologii i publicystyki.
Postacie są papierowe, schematyczne. Jak ksiądz, to antysemita i pijak. Jak ,,swojski chłop” – to cham z dobrym sercem, choć i to ,,nie do końca”. Żyd – trochę komunista. I tak dalej. W tym korowodzie można by się zdobyć na odrobinę dystansu. Spišák traktuje nieco zbyt poważnie strukturę dramatu.
Nad drzwiami do klasy/nieba wisi krzyż, który potem zmienia się na sierp i młot, swastykę, ponownie sierp i młot, i ostatecznie krucyfiks. Błędne koło? Agresja Polaków wobec Zydów nie jest tłumaczona absolutnie niczym. Pojawia się ot tak sama z siebie. Zupełnie jakby Słobodzianka nie obchodziły komplikacje społeczne i religijne. Olbrzymia skala zamierzeń, ale wykonanie szkolne. Dlaczego tylko Żydzi biorą udział we współpracy z Sowietami po agresji 17 września? Czy udział Polaków w rozbojach i gwałtach nie był pośrednio inspirowany przez nazistów? Gdzie inne narodowości? Dlaczego w ,,Naszej klasie” nie ma Niemców i Ukraińców? Te narodowości w równym stopniu brały udział w całej wspólnej historii. Rewizja polskiej percepcji historycznej jest konieczna. Ale dlaczego jest ona zależna od skrajności?
Najgorsze w spektaklu są momenty, gdy Spišák stara się pogłębić psychologicznie Słobodzianka. Jak w scenie gwałtu Dory (Monika Fronczek) przez jej polskich kolegów. Gdy jest już po wszystkim, mówi, że odczuwa teraz swojego rodzaju nie ból, a ,,przyjemność”. Poczucie zadowolenia jest raczej ostatnią rzeczą, jaką kobieta może odczuwać po takim akcie. Może reżyser chce w ten sposób pokazać siłę opresji, ale ten żenujący, prymitywny tekst na żadną twórczą interpretację nie ma szans.
Zbawieniem dla przedstawienia są ostatnie sceny. Umierający po kolei wchodzą i siadają za drzwiami, wynosząc krzesła i ławki. W XXI wieku żyje już tylko kilkoro bohaterów. Niczym w piosence Kaczmarskiego, obraz dzieciństwa kończy się melancholią. Tutaj jest to rak, samotna starość, świadomość, że wszyscy twoi dawni przyjaciele już odeszli na tamten świat. Może w tej wspólnocie końca kryje się nadzieja na znalezienie wspólnego języka? Szkoda, że Spišák dopiero na koniec znalazł sposób na zbudowanie w końcu jakiegoś sensu na płytkim tekście. Jego błędem było pełne zawierzenie Słobodziankowi. Opowiedział ciekawie pewną historię, ale to za mało. Ludzkie tragedie nie znoszą uproszczeń.
Jakże blado wygląda cała ta sprawa wobec takiej jednej sceny z Yad Washem z ,,(A)pollonii”. Teatr na Woli chce się wpisywać w aktualne spory i wydarzenia, ale nie potrafi stworzyć spójnej linii programowej i naprawdę pójść o krok do przodu. Ma do tego potencjał.