Walczyłam i walczę o wolność twórczą!

rozmowa z Renatą Jasińską-Nowak

Oznajmiłam, że zakładamy Teatr "Arka". Chciałam być wolna. Dokonałam rewizji doświadczeń. Teatry, w których dotychczas pracowałam, nie spełniły moich oczekiwań. I stwierdziłam, że właściwie nie o takie miejsca mi chodzi. Cały czas żyłam ideami Grotowskiego, trochę Jana Peszka, bo i u niego pobierałam nauki. Takiego teatru nie było. Ja w takim teatrze nie grałam. Nigdy w takim teatrze nie byłam A chciałam! Duża w tym zasługa i Grotowskiego, i Molika. Chłonęłam wizję teatru, którą proponowali. Zaczęłam szukać źródła...I odnalazłam! - rozmowa z Renatą Jasińską-Nowak

Grzegorz Ćwiertniewicz: W 1978 roku ukończyła Pani Wydział Lalkarski wrocławskiej filii krakowskiej Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej. Co sprawiło, że po studiach została Pani we Wrocławiu i nie wróciła do rodzinnej, mocno kulturalnej Zielonej Góry?

Renata Jasińska- Nowak: W okresie moich studiów, Wrocław stanowił metropolię kulturalną. Przyjeżdżali tutaj artyści z całego świata. Odbywał się Festiwal Teatru Otwartego. Był Grotowski. Był Tomaszewski. Były w końcu znakomite teatry, w których realizowano przedstawienia na bardzo wysokim poziomie. To mnie przyciągnęło niesamowicie. Byłam uczennicą Zygmunta Molika, jednego z twórców teatru Grotowskiego. To on zaraził mnie ideą twórcy Teatru Laboratorium. Przebywałam wśród ludzi, którzy chodzili do Grota. Ta fantastyczna atmosfera sprawiła, że postanowiłam zostać we Wrocławiu.

We Wrocławskim Teatrze Lalek występowała Pani w latach 1978-1981. Później przyszedł czas na Teatr im. C. K. Norwida w Jeleniej Górze. Zdecydowała się Pani jednak opuścić na chwilę Wrocław. Dlaczego?

- We Wrocławskim Teatrze Lalek poznałam Krystynę Miłobędzką, Andrzeja Falkiewicza, Bogusława Kierca, Andrzeja Makowieckiego, Kazimierza Brauna, panią Serafinowicz, Wojciecha Wieczorkiewicza. Poznałam jeszcze jedną osobę, o której muszę koniecznie wspomnieć, Jana Dormana, nazywanego przez moje dzieci dziadkiem, geniusza teatru dla najmłodszych. Miałam okazję występować w jego sztuce i znać go dość dobrze. Ludzie, którzy tworzyli wówczas Wrocławski Teatr Lalek, spowodowali, że zaczęłam interesować się innym teatrem, zaczęłam zupełnie inaczej na niego patrzeć. Mogłam się rozwijać. Przygotowałam dwa monodramy, z tego jeden na podstawie "Pokojówek" Geneta. Zdobył on nagrodę na Festiwalu Teatru Jednego Aktora w Toruniu. Wówczas przewodniczący tego konkursu zaproponował mi pracę w Teatrze Starym. Zrezygnowałam. Byłam wtedy bardzo rodzinna. Dyrektor Wrocławskiego Teatru Lalek zaproponował mi mieszkanie. Wybrałam stabilizację. Mój ówczesny mąż, Andrzej Nowak, również aktor, nie chciał pracować w Teatrze Lalek. Po skończeniu szkoły teatralnej, postanowił przenieść się Jeleniej Góry. Ażeby uniknąć konfliktu, pojechałam z nim. Tak trafiłam do Teatru C.K. Norwida. Wrocław opuściłam ze względów rodzinnych, nie artystycznych.

Jeleniogórskiemu teatrowi poświęciła Pani sześć lat młodości. Teatr później poświęcił Panią. Przykre i niesprawiedliwe. Chciałbym wrócić za chwilę do tego wątku. W "Encyklopedii Solidarności" znalazłem Pani nazwisko. Jestem pod ogromnym wrażeniem działalności związkowej, zwłaszcza w latach osiemdziesiątych. To zasłużone hasło. Wiedziała Pani o nim?

- Tak, słyszałam. Chciałam tylko sprostować. To nie była działalność związkowa. To była walka o wolność!

W jaki sposób podejmowała Pani tę walkę?

- Realizowałam spektakle teatralne w Kulturze Niezależnej. Dawało mi to ogromną satysfakcję. Grałam w kościołach dla tysięcy ludzi. Tylu widzów nigdy w życiu mnie nie oglądało. Występowałam wraz z Iwoną Stankiewicz, aktorką pracującą obecnie we wrocławskim Teatrze Capitol. Studiowała wówczas w Państwowej Wyższej Szkole Teatralnej we Wrocławiu. Jeździłyśmy po całej Polsce. I rzeczywiście, to "Solidarność" organizowała przedstawienia, to ludzie z "Solidarności" nas wszędzie rekomendowali. Byłam i w Warszawie, i w Poznaniu, i w wielu mniejszych miejscowościach. To wtedy dostrzegłam, że pragnienia aktora i pragnienia widza gdzieś się łączą. Kiedy deklamowałyśmy słowa Adama Mickiewicza " O niepodległość, całość i wolność Ojczyzny naszej, Prosimy Cię. Panie", odpowiadał nam cały kościół. Gdy płakałyśmy, płakał z nami cały kościół. Mnie się już nigdy później nie zdarzyło, nawet w teatrze, żeby widz był tak blisko. Ludzie czuli, że my nie gramy, że wszystkie wygłaszane kwestie były szczere i prawdziwe. Nie myślałam o zmianie ustroju. Nie byłam aż tak bardzo uświadomiona w tym zakresie. Chodziło przede wszystkim o wolność, o zniesienie totalitaryzmu, o demokrację, chociaż nie do końca zdawałam sobie z niej sprawę, o to, żeby nie było stanu wojennego, zależało nam na wolności człowieka, wolności jednostki, wolności twórczej. To było dla nas najważniejsze! Współtworzyłam scenariusze oparte na tekstach Mickiewicza, Popiełuszki. Zajmowałyśmy się tym jako pierwsze, zaraz po zamordowaniu księdza. To niewiarygodne, dolnośląscy zakonnicy podarowali mi wówczas kazania Popiełuszki. To było coś nadzwyczajnego. Nikt ich nie miał. Były zakazane. Za to groziło więzienie. Ja sobie i z tego nie zdawałam sprawy. Traktowałam to jako genialną przygodę. Pamiętam, jak któregoś dnia jechałyśmy samochodem z ludźmi z "Solidarności". Za nami, ogromnym autem, Służba Bezpieczeństwa. Chciano nas staranować. Wstyd się przyznać, ale dla mnie to była niesamowita zabawa. Powagę sytuacji uświadomiłam sobie dopiero, kiedy jeden z kolegów zapytał mnie, czy zdaję sobie sprawę, że mogę skończyć tak, jak Popiełuszko, że mogą mnie zamordować. W jeleniogórskim teatrze, funkcjonariusze SB, zapytali mnie czy nie boję się, że coś złego stanie się z moim ośmioletnim synem. Wiedzieli, którędy chodził i wracał ze szkoły. Zapytali, czy nie boję się o to, że stanie się z nim to samo, co z Popiełuszką, któremu poświęciłam spektakl. Wtedy po raz pierwszy zdałam sobie sprawę z ogromnego ryzyka. To było po dwóch latach mojej działalności. Do tego czasu traktowałam to w kategoriach przygody.

Poznała Pani wówczas wiele zaangażowanych osób, którym przyświecał ten sam cel...

-Tak, to prawda! Ludzi byli naprawdę autentyczni. Poznałam m.in. Ryszarda Kapuścińskiego, Adama Michnika, Jacka Kuronia, Kalinę Jędrusik czy Karola Modzelewskiego. Poznałam wielu wspaniałych ludzi, którzy wtedy też coś robili. Działali. To bez wątpienia przyczyniło się do mojego rozwoju.

A co z działalnością związkową?

- Działalnością związkową zajęłam się później. To już nie była walka o wolność, a walka o pieniądze dla aktorów. Zostałam zatrudniona we Wrocławskim Teatrze Współczesnym. Założyłam w nim związek zawodowy NSZZ "Solidarność". To było coś zupełnie innego. Uważam, że to był najgorszy okres w moim życiu.

Była Pani wiceprzewodniczącą KZ "Solidarności" we Wrocławskim Teatrze Lalek, współpracowniczką środowiska Wrocławskiego Teatru Współczesnego im. Edmunda Wiercińskiego, współzałożycielką i uczestniczką Duszpasterstwa Ludzi Pracy przy kościele Podwyższenia Krzyża Świętego w Jeleniej Górze, współorganizatorką Mszy za Ojczyznę i Tygodni Kultury Chrześcijańskiej. Nie sposób przywołać wszystkich zainicjowanych akcji. Z czego wynikała chęć angażowania się w sprawy Polaków?

- To była kwestia wychowania. Tak byłam wychowywana przez mamę, która pomimo że mieszkała w Zielonej Górze, mentalnie żyła we Lwowie. Lwowskie okolice są mi bardziej znane niż zielonogórskie. Przyczyniła się do tego również sztuka. Oczywiście, ograniczona, bo wystawiana w kościołach, ale prawdziwa. Ludzie, którzy mnie oglądali, uczestniczyli w swoistym sacrum teatralnym, Tak! Wówczas to było sacrum teatralne. Uczestnicy dawali mi siłę, ale i ogromną satysfakcję. Gdy jeleniogórski teatr nie przedłużył z nami umowy, załamałam się. Wyrzucenie nas z Norwida było dla mnie niesamowitą tragedią. Byłam bardzo związana z tymi okolicami. Miałam mnóstwo przyjaciół, zarówno w kościołach, jak i poza nimi. Ludzie mnie tam znali. Spotykaliśmy się. Atmosfera była zupełnie inna niż we Wrocławiu. To było coś niezwykłego. Nagle zostałam wyrwana stamtąd z korzeniami. W ogóle nie miałam zamiaru wracać do Wrocławia, w którym byłam wcześniej zakochana, choć na początku nie byłam zadowolona z Jeleniej Góry. Była szarym i ponurym miastem. Kiedy jednak odnalazłam sens swojego życia, okazało się, że nie mogę w tym mieście zostać. Musiałam wracać do Wrocławia, gdyż byłam tam zameldowana, miałam mieszkanie. Wszyscy sąsiedzi wiedzieli, że zostaliśmy wyrzuceni. To była głośna sprawa, która urosła do rangi skandalu! Mówili o tym w kościołach, w radiu "Wolna Europa". Za komuny, na ostatnich piętrach domów, mieszkali ludzie, którzy byli z SB. Z jednej strony gdzieś pracowali, z drugiej obserwowali, co dzieje się w całym bloku. Jednego z "ubeków", mieszkającego w naszym bloku, nazywaliśmy smutnym. Był ojcem dwóch ślicznych dziewczynek, około ośmioletnich. Miałam z tym dziećmi zawsze bardzo dobry kontakt. I to one nas pożegnały. Za szybą samochodu, którym mieliśmy wracać do Wrocławia, znalazłam napisany przez nie pożegnalny list. Niesamowite. Spotykaliśmy się dowodami sympatii. Do Wrocławia przeprowadził nas człowiek, który jechał tirem, chyba do Warszawy. Powiedział, że nigdy nie był w teatrze i pierwszy raz zetknął się z nim podczas spektaklu w kościele. Przewiózł nas za darmo. Nie daliśmy mu wtedy ani grosza. Czy to dziś byłoby możliwe?

Za aktywność w "Kulturze Niezależnej" była Pani wielokrotnie przesłuchiwana, zatrzymywana oraz pozbawiana ról w jeleniogórskim teatrze. W sierpniu 1987, pod naciskiem SB, dyrekcja Teatru im. C.K. Norwida w Jeleniej Górze nie przedłużyła z Panią umowy o pracę. Do 16 lutego 1988 była Pani rozpracowywana przez Wydział III WUSW w Jeleniej Górze w ramach SOS krypt. Renia. To wysoka cena. Nigdy nie żałowała Pani tego poświęcenia?

- Wysoka cena! To prawda! Ale wysoką cenę zapłaciło całe moje pokolenie artystyczne. Niestety. Był bojkot. Mnie też nagabywali. Chcieli, żebym zagrała w filmie, w telewizji. Byłam wtedy młodą aktorką. Wszyscy na tym straciliśmy. Nie wyrobiliśmy sobie nazwisk, a wtedy można było, bardzo łatwo. Wystarczyło jedynie przejść na drugą stronę! W tej chwili nikt by o tym nie pamiętał . My wszyscy tak zareagowaliśmy. Pamiętam sytuację z jeleniogórskiego teatru. Na początku SB zakazała dyrektorce, pani Alinie Obidniak, obsadzania mnie w przedstawieniach. Za karę. Za współpracę z "Kulturą Niezależną" i "Solidarnością". Grałam więc w kościołach. To przyczyniło się do mojego większego rozwoju. Gdy zorientowali się, że jeżdżę po całym kraju, zmienili zdanie. Zaczęłam dostawać same główne role. Chcieli spowodować, że będę miała mniej czasu na podróżowanie. Co prawda, jeździłam mniej, ale nie zaprzestałam występów. Potrafiłam to pogodzić. Pewnego razu zagrałam główną rolę w spektaklu, który miał pojechać do Niemiec. Nie dostałam paszportu. Dla teatru to była wielka zagraniczna szansa, wszystko było sfinansowane, więc dyrektorka zaproponowała wyjazd moim koleżankom. Wszystkie odmówiły! Teatr nie pojechał do Niemiec. Ja na początku o składanych im propozycjach nie wiedziałam. Dopiero po jakimś czasie dowiedziałam się, że do Niemiec nie jedziemy dlatego, że mnie nie puścili, ale że moje koleżanki odmówiły. Stwierdziły, że się nie nadają do tej roli. Co za poczucie wspólnoty!

Spodziewała się Pani takiej reakcji?

- Nie! Wzruszyłam się, że ludzie, których nie podejrzewałabym o solidarność, są tacy solidarni. Moje pokolenie wtedy, zwłaszcza środowisko aktorskie, było wtedy bardzo solidarne. Mniej traciły osoby sławne. Nawet jeśli znani aktorzy coś bojkotowali, nie tracili. My straciliśmy wszystko! Próbowaliśmy coś później robić... Gdyby tak przyjrzeć się losom aktorów, artystów z mojego pokolenia, nie prezentują się one zbyt dobrze. To jest smutne. Obserwując obecny upadek wartości, czasem zastanawiam się, czy warto było.

I do jakiego wniosku Pani dochodzi?

- Chyba wszyscy nie zadbaliśmy kiedyś o to, żeby młodzi ludzie, decydujący się na wstąpienie do środowiska aktorskiego, mieli pewne morale. Należało kontynuować zapoczątkowaną niegdyś aktorską szkołę, która wpłynęła przecież i na moją działalność. Miejsca, w których wystawiałam spektakle, nie były przypadkowe. Narażałam przecież własne życie. Nie ma dziś etosu aktora...Obserwuję brak moralności wobec widza, brak odpowiedzialności za niego. Nie wyobrażam sobie, że mogłabym postępować tak nieuczciwie. Martwi mnie słabe przygotowanie młodych aktorów, razi zła dykcja. Mnie tego nie uczyli. Mnie uczono umierania na scenie. My wszyscy marzyliśmy, żeby umrzeć na scenie! To było marzenie każdego studenta wyższej szkoły teatralnej. Żeby umrzeć na scenie! Tego mnie uczyli! Wątpię, żeby teraz któryś z młodych aktorów miał takie marzenie.

W 1987 roku wróciła Pani do Wrocławia i została przyjęta do zespołu Teatru Współczesnego im. Edmunda Wiercińskiego. Nie można jednak w tym przypadku mówić o wielkim szczęściu?

- Nie mogliśmy nigdzie znaleźć pracy. Dostaliśmy wilczy bilet. Odmawiano nam zatrudnienia. Ludzie z wrocławskiej "Kultury Niezależnej", artyści, którzy byli z nią związani, starali się nam pomóc. Angażowała się również "Solidarność Walcząca". Popierał nas m.in. Władysław Frasyniuk. Szczerze mówiąc, nastawiłam się, że my nigdzie pracy nie znajdziemy. Dowiedziałam się, że Frasyniuk szykuje nam pieniądze na życie. Chyba nawet pogodziłam się ze swoim losem. Powiedziałam sobie nawet: "Dobra jest. Będę w kościołach robiła dalej to, co robię. Będę dostawała pieniądze od Władka. Wszystko się ułoży. Jakoś będziemy żyli." Pomagali też robotnicy. Pewnego razu, Andrzej Makowiecki, aktor i reżyser, przyszedł do mojego domu i powiedział mojej mamie, żebym poszła do Jana Prochyry, ówczesnego dyrektora Wrocławskiego Teatru Współczesnego. Mieliśmy podpisać umowę o pracę. Gena Wydrych, która wtedy również brała udziałach w spektaklach kościelnych, powiedziała mi: "Słuchaj, podpiszesz umowę. Ratujemy wam życie." "Solidarność Walcząca" wypuściła z Polski informację o naszych jeleniogórskich perypetiach. Zaczęto podnosić ten problem we wszystkich polskich mediach, w Radiu Wolna Europa. I zrobił się skandal: artyści wyrzuceni z pracy za sztukę! Dotarło to w końcu do gen. Wojciecha Jaruzelskiego. Przymierzano się już trochę do Okrągłego Stołu, więc chciano uniknąć skandali. Jelenia Góra była pod tym względem z tyłu, trochę nieświadoma. We Wrocławiu by się to prawdopodobnie nie zdarzyło. W Jeleniej Górze władze były bardziej papieskie od papieża i chciały się po prostu wykazać. To władza nakazała Prochyrze przyjąć nas do pracy. Obawiano się bowiem dalszych sensacji. Środowisko protestowało, księża mówili na ambonach. Usłyszałam wówczas, m.in. od Geny Wydrych, że nie możemy mieć już nic więcej wspólnego z kościołem, ze względu na nasze dzieci. Kazano nam się nie wychylać. Posłuchaliśmy, z wielkim bólem. Było ciężko. Występy kościelne sprawiły, że byłam znana w całej Polsce. Gratulowano mi zaangażowania. Nagle pojawiłam się w "pobraunowskim" teatrze, pustym, ponieważ sporo aktorów, tworzących jego trzon, odeszło wraz z Braunem. Braun wyjechał do Stanów Zjednoczonych, a ci aktorzy założyli "Nie samym Teatrem...". Inni podjęli pracę w Teatrze Polskim. Zresztą do dziś tam są: Edwin Petrykat, Boguś Kierc, Halina Rasiakówna. We Współczesnym zostali m.in. Ela Golińska, Zbyszek Górski. Przestaliśmy grać.

Zostali ludzie, którzy nie byli związani z działalnością "Kultury Niezależnej" i "Solidarności" albo nie wiedzieli, albo udawali, że nie wiedzą. Wiedziała Elka Golińska. Ona też się w jakiś sposób angażowała. Podobnie Gena Wydrych. Reszta nie chciała rozmawiać. Traktowali nas okropnie. Ja zostałam zaangażowana do epizodu w "Sztukmistrzu z Lublina". Mój były mąż nie otrzymał i takiej propozycji. Nawet go portier raz wypędził z teatru, mówiąc: "Pan tu nie pracuje". "Jak to nie pracuję, idę odebrać moje pieniądze"- odpowiedział wówczas. "A ja pana nigdy nie widziałem". Nie znali nas. To była tragedia! Dla mnie potężna! Nie wolno mi było występować w kościele, w teatrze grałam epizody. Ja, która uważałam siebie za gwiazdę!

Przez tę działalność straciła Pani, jako aktorka, bardzo wiele.

- Bardzo wiele. Za główne role w jeleniogórskim teatrze otrzymywałam świetne recenzje. Byłam nagradzana za aktorstwo. A we Współczesnym... Z jednej strony, była to lekcja pokory, ale z drugiej, było mi bardzo źle i ogromnie przykro. Widziałam aktorki, które dostawały role, pomimo że były gorsze ode mnie.

Nie zdecydowała się Pani jednak przejść na drugą stronę...

- Bałam się. Miałam dwoje dzieci. Byłam odpowiedzialna. Aktorzy ze mną rozmawiali, wspierali, pomagali. Dużo pomógł nam Frasyniuk. Również finansowo. Choć sam wiele przeszedł: pałowanie, więzienie. Zgrzytałam zębami, płakałam po nocach, płakałam w garderobie i w ubikacji we Współczesnym. Raz tylko poczułam satysfakcję. To był 1989 rok. "Sztukmistrz z Lublina" jechał do Brukseli. Puścili mnie. Niektórzy aktorzy przewozili antyki, żeby je tam sprzedać. Jeden z nich futro z lisów, eleganckie. Uskuteczniali kontrabandę. Jechaliśmy autobusem teatralnym. Wieźli tego dużo, jak się później okazało. Na granicy poprosili o dowody osobiste mnie i Iwonę Stankiewicz. Byłyśmy w jednym teatrze. Iwona miała przy sobie kalendarz, w którym wcześniej zapisała numer telefonu m.in. do Michnika i Kuronia. Nie sądziła, że może mieć przez to problemy. Wzięli nas. Zrobili rewizję osobistą. Kazali nam się rozebrać do naga. Wtedy właśnie okazało się, że aktorzy przewożą antyki, futra i inne przedmioty, które zamierzali sprzedać. Wszystko stracili. Byli na nas źli. Ale nie to było najważniejsze. Satysfakcję sprawiła mi wówczas sprawiedliwość! Potem założyłam związek zawodowy NSZZ "Solidarność". Zostałam przewodniczącą. Wspomniałam już, że to był mój największy błąd. Przyznaję się. Wstydzę się tego momentu. Nie dlatego, że powołałam "Solidarność" w miejscu pracy. To było interesujące. Ulegałam jednak manipulacji. Coś okropnego! Aktorzy oczekiwali, że będę im załatwiała pieniądze. Nie mylili się. Poprzez moje przystawanie z ludźmi "Solidarności", z twardymi facetami, nauczyłam się życia. Zaczęłam mieć twardy charakter. Byłam konsekwentną szefową "Solidarności". Bali się mnie dyrektorzy teatrów. No, może niektórzy (śmiech). Dyrektorem Wrocławskiego Teatru Współczesnego był wówczas, jak już wspomniałam, Jan Prochyra. Funkcję zastępcy pełnił Janusz Pławiński. Chodziłam do niego i domagałam się pieniędzy dla aktorów...Była też sytuacja, która nie napawa mnie dumą. Uległam ministerstwu. Przywiozłam, w przysłowiowej teczce, Krzysztofa Rościszewskiego, nowego dyrektora Wrocławskiego Teatru Współczesnego. Powiedziałam aktorom, że to fantastyczny człowiek. Skłamałam. W pewnym momencie uświadomiłam sobie, w czym uczestniczę, co ja w ogóle robię. Zdałam sobie sprawę, że jestem aktorką, nie politykiem. Doszło do mnie, że już dawno przestałam walczyć o wolność, a zaczęłam o wynagrodzenie innych ludzi. Marnowałam w ten sposób życie. Zrezygnowałam z funkcji szefowej zakładowej "Solidarności".

Co mogłoby się stać, gdyby Pani jednak nie zrezygnowała z "Solidarności"?

- Stałabym się politykiem. Pewnie byłabym w rządzie, bo ja byłam bardzo ambitna, a do tego jeszcze miałam sporo znajomości i wielu przyjaciół, którzy by mnie pewnie do tego rządu ściągnęli. Ale straciłabym jako artystka.

Po kilku latach zdecydowała się Pani odejść z Rzeźniczej. W 1993 roku, wraz z Andrzejem Nowakiem i Bogdanem Michalewskim, założyła Pani wrocławski Teatr "Arka". Jak do powstania tego wyjątkowego miejsca przyczynili się Jerzy Grotowski i jego uczeń- Zygmunt Molik?

- Nie podpisałam umowy o pracę z Julią Wernio, ówczesną dyrektorką Wrocławskiego Teatru Współczesnego. Oznajmiłam, że zakładamy Teatr "Arka". Chciałam być wolna. Dokonałam rewizji doświadczeń. Teatry, w których dotychczas pracowałam, nie spełniły moich oczekiwań.

I stwierdziłam, że właściwie nie o takie miejsca mi chodzi. Cały czas żyłam ideami Grotowskiego, trochę Jana Peszka, bo i u niego pobierałam nauki. Takiego teatru nie było. Ja w takim teatrze nie grałam. Nigdy w takim teatrze nie byłam A chciałam! Duża w tym zasługa i Grotowskiego, i Molika. Chłonęłam wizję teatru, którą proponowali. Zaczęłam szukać źródła...
I odnalazłam!

Czego Pani brakowało?

- Autentyczności między aktorami, prawdy w nich. W pewnym momencie zobaczyłam we Wrocławskim Teatrze Współczesnym moich kolegów, którzy grali w "Operze za trzy grosze". Tańczyli, ale w ogóle na siebie nie patrzyli. W ogóle nie byli zainteresowani grą, reakcją widza. O tym się w ogóle nie dyskutuje! Doszłam do wniosku, że oni nie są autentyczni, że niektórzy nie robią tego z pasją, że im to nie sprawia przyjemności. Straciłam ochotę na pracę w takim teatrze. Miałam dosyć walki o role, podlizywania się dyrektorowi, donoszenia... Początki "Arki" nie były łatwe. Za każdym razem jednak, kiedy brakowało pieniędzy, kiedy graliśmy za darmo, dla samej przyjemności, przypominałam sobie, co przeżyłam w Teatrze Współczesnym. Wiem, że sytuacji była winna również Służba Bezpieczeństwa. Pamiętałam jednak ludzi, zwłaszcza tych, którzy tak pazernie walczyli o role, którzy zapomnieli o swoich ideałach. Wiedziałam, że muszę stworzyć coś, co będzie prawdziwe, co da mi satysfakcję. Zaczęłam budować "Arkę".

Ocaliła nią Pani własną osobę...

- Tak, uratowała mnie przed takim zeskorupieniem, przed skostnieniem. Dzięki niej cały czas się rozwijam, stale uczę czegoś nowego.

Skąd taka nazwa dla teatru?

- To było jakieś takie podświadome. Dziesięć czy jedenaście lat temu, pojawili się w "Arce" niepełnosprawni aktorzy. Wokół mojego teatru koncentrują się ludzie, którzy pragną inności, którzy nie potrafili odnaleźć się w sztywnych ramach rzeczywistości, ludzie, którzy mają do pogadania z własnym "ja".

Rok 2013 był dla Teatru "Arka" wyjątkowy. To już dwadzieścia lat, jak żyje on w świadomości Polaków, a w szczególności wrocławian. Jak świętowano ten piękny jubileusz?

- Artystycznie! Odbyły się trzy premiery: "Gry z Makbetem", "Moralność pani Dulskiej²", "Statek szaleńców". Odebrałam nagrody w swoim imieniu: Niezwykły Dolnoślązak 2013, Europejska Nagroda Obywatelska, Złota Odznaka Honorowa – Zasłużony dla Województwa Dolnośląskiego 2013, a także w imieniu teatru: Nagroda Wrocławia dla Teatru "Arka".

Zasadziłam drzewko w Parku Świętej Edyty Stein.

Choć początki "Arki" nie były łatwe, to dziś można mówić o ogromnym sukcesie: we Wrocławiu działa teatr o oryginalnym profilu, teatr otwarty, hołdujący wartościom moralnym i duchowym, teatr, u którego podstaw legły doświadczenia Grotowskiego, a także przekonanie, że sztukę można spotkać wszędzie, że granica między widzem i aktorem nie istnieje. Jest Pani nie tylko dyrektorem artystycznym "Arki", ale również jej menedżerem. Czy łatwo zarządzać taką instytucją?

- Jest to trudne ze względu na brak stałego finansowania, aczkolwiek władze Wrocławia zadeklarowały chęć pomocy. Na aktorów niepełnosprawnych otrzymujemy pieniądze z Państwowego Funduszu Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych, na utrzymanie pełnosprawnych, musimy zdobywać dodatkowe środki.

Zespół Teatru "Arka" tworzą indywidualiści. Łatwo pracować z taką grupą?

- Oni mi nie pozwalają na marazm. Gdybym próbowała próżnować, to albo by mną potrząsnęli, albo by sobie poszli. Muszę się rozwijać, żeby i oni mieli satysfakcję z pracy. To oni powodują, że ja sięgam coraz głębiej, coraz dalej. Mamy wspólny cel! Musimy budować lepszy teatr! Otaczam się ludźmi, których łączy taka sama pasja!

Na scenie, obok aktorów zawodowych- absolwentów PWST, występują aktorzy niepełnosprawni, naprawdę dobrze odgrywające powierzone role. Skąd pomysł na takie połączenia aktorskie?

- Z osobistych doświadczeń. Jedno z nich pokazałam w „Statku szaleńców". Kiedy miałam pięć lat, byłam świadkiem zabójstwa nieletniej niepełnosprawnej dziewczyny. I prawdopodobnie to wywołało we mnie straszne poczucie winy. Poczułam się współodpowiedzialna. Jest jeszcze inne źródło. Mój syn urodził się bardzo chory. Mówiono mi, że powinnam go oddać do zakładu. Nie zrobiłam tego. Pomogłam mu. Studiując ciało, czytając. Zrobiłam wszystko, co można było zrobić. Lekarze, którzy z nim pracowali, fakt, że stał się normalnym człowiekiem, uznali za cud. Syn skończył szkołę średnią, zajmuje się fotografią. Uwierzyłam w niego jako człowieka. Udało się. Nigdy nie zwątpiłam. Wchodziłam w jego tok rozumowania, w jego czucie, odczuwanie świata. I pomagałam mu odczuwać: poprzez siebie, poprzez niego, poprzez jego inność. Nauczyłam go mówić, czytać, chodzić. Podołałam. Mój starszy syn zadał mi kiedyś pytanie, czy zdaję sobie sprawę, że bez choroby Jędrka, nigdy nie zrobiłabym tego teatru. To prawda. Nie udałoby mi się. Nie rozumiałabym niepełnosprawnych aktorów. Traktuję ich jak wszystkich innych, wiele od nich wymagam. Potrafią zdziałać cuda. Nie dopuszczam myśli, że mogliby sobie z czymś nie poradzić.

Prawdą jest, że o ile w przypadku podobnych teatralnych inicjatyw praca nad spektaklem jest jedynie narzędziem terapii i integracji poprzez sztukę, w Teatrze "Arka" kładzie się nacisk na artystyczną jakość. To wymaga od Państwa ogromnego zaangażowania, a przede wszystkim-predyspozycji i umiejętności. Aktorzy muszą przecież doskonalić stale nie tylko swój warsztat, ale również wspierać w rozwoju niepełnosprawnych aktorów. Na czym polega i jak układa się ta współpraca?

- To jest trochę inny teatr. Grotowski marzył o zakonie. Mówił, że teatr to zakon. Teatr to sacrum. Tutaj się coś takiego się dokonuje. Wymuszają to na nas niepełnosprawni aktorzy. Nie ma tutaj miejsca na zawiść. Nawet jeżeli jest rywalizacja, to zdrowa, pozbawiona pazernej, pełnej przemocy walki. W zamian: niesamowita praca nad warsztatem i nad swoją osobowością, nad sobą. To swoiste laboratorium. Aktorzy niepełnosprawni wymagają pracy technicznej, precyzyjnej. Oni są do bólu prawdziwi. Aktorzy pełnosprawni, absolwenci wyższych szkół teatralnych mają ukończone wyższe studia, świetną technikę, gesty. Ale nie zawsze grają prawdziwie, chowają się za sobą. Zdarza się, że aktorzy niepełnosprawni są prawdziwsi od pełnosprawnych. Stworzenie bardzo dobrego teatru jest możliwe tylko dzięki zgraniu jednych i drugich. Żeby aktorzy pełnosprawni byli prawdziwi, muszą zapomnieć o swojej technice i pamiętać o tym, co moją w środku, o swoim człowieczeństwie, o bogatej swojej psychice. Aktorzy niepełnosprawni muszą doskonalić techniki.

W tym miejscu należy powiedzieć dosadnie: wrocławski Teatr "Arka" nie ustępuje w niczym pozostałym polskim teatrom (i państwowym, i prywatnym). Zatrudnieni są w nim utalentowani aktorzy, mierzący się z bardzo trudnymi rolami, realizujący się zawodowo, tolerancyjni, pomagający niepełnosprawnym stawiać sceniczne kroki. Aktorzy niepełnosprawni wywiązują się z powierzonych zadań czasem lepiej niż artyści uważający się za profesjonalistów. Czy podpisuje się Pani pod moimi słowami?

- Wyszłam ze szkoły, w której mówiło się, że dopiero po pięciu latach pracy w teatrze zostaje się aktorem. Do tego czasu jest się absolwentem akademii teatralnej. Dopiero teraz śmiem nazywać siebie artystką. Tak, podpisuję się. Próbujemy pertraktować z ZASP-em, żeby część naszych aktorów niepełnosprawnych mogła zdawać eksternistyczny egzamin aktorski. Podchodzą do tego z rezerwą. Zastanawiam się, czego się boją? Tego, że musieliby ponownie określić prawdziwą rolę aktora? Odpowiedzieć na pytanie, po co wychodzi się na scenę? Przecież nie po to, żeby mieć pieniądze. W teatrze występuje się dla misji.

W jednej z recenzji napisałem, że ""Arka" jest teatrem repertuarowym, teatrem podejmującym istotną problematykę społeczną i moralną. Dlatego od jakiegoś czasu na Menniczą widzowie przychodzą po lekcję pokory, lekcję trudną, bolesną, ale skuteczną. "Arka" wydaje bardzo odważne oceny polskiej rzeczywistości, zwłaszcza, jeśli mają one dotyczyć tolerancji, a raczej jej braku, czy wykluczenia". Zdarza się, że wychodzę z Pani teatru zawstydzony i zły. Miewam wrażenie, że aktorzy krzyczą do mnie ze sceny: "Bywasz obojętny na piętrzące się problemy społeczne!". I mają rację! Czy z takim przeświadczeniem widz powinien opuszczać "Arkę"?

- Myślę, że właśnie z takim przeświadczeniem!

W repertuarze Teatru "Arka" znajdują się spektakle zarówno dla dorosłych, jak i dla młodzieży szkolnej, przedstawienia edukacyjne, a także terapeutyczne. Czym kieruje się Pani przy doborze repertuaru?

- Dużo rozmawiam z aktorami. Uważam, że teatr, zwłaszcza autorski, powinien ewoluować, trochę wyprzedzać świat. I obserwuję to, co dzieje się dookoła. Dużo kontempluję, zastanawiam się, słucham ludzi. Wyciągam wnioski i tworzę repertuar. Mogę liczyć na mojego przyjaciela, Darka Taraszkiewicza, aktora i reżysera. Idziemy w tym samym kierunku. Rozumiemy się bez słów.

Wśród współpracowników "Arki" znajdują się aktorzy, reżyserzy, kompozytorzy, scenarzyści, scenografowie cenieni nie tylko w Polsce, ale również za granicą. Współpracownikami teatru są artyści o międzynarodowej sławie. Włochy reprezentuje Lamberto Gianini, Danię – Eugenio Barba i Roberta Carrera – z OdinTheatre, Stany Zjednoczone – Kazimierz Braun i Max Archimedes Levitt (Uniwersytet w Buffalo) i Megan Mongird (Uniwersytet w Arizonie). Jak udaje się Pani pozyskać do współpracy osoby związane na co dzień z innymi instytucjami?

- To są ludzie, którzy postrzegają świat w ten sam sposób, co ja. Podstawą jest pasja, porozumienie i zaangażowanie.

Na zakończenie warto wspomnieć, że "Arka" promuje Polskę i Wrocław za granicą (Włochy, Francja, Szkocja). Zdobywa nagrody na ważnych teatralnych festiwalach. W sierpniu zespół uczestniczył w Międzynarodowym Festiwalu Teatralnym FRINGE w Edynburgu, podczas którego wystawiony został spektakl "Bal u Hawkinga". Teatr otrzymał znakomite zagraniczne recenzje. Władze Wrocławia i Województwa Dolnośląskiego powinny być dumne, że "Arka" tak godnie reprezentuje miasto i region. A jak jest? Czy teatr może liczyć na wsparcie moralne i finansowe?

- Muszę powiedzieć, że zarówno władze Wrocławia, jak i Województwa Dolnośląskiego coraz bardziej angażują się w działalność Teatru "Arka". Prezydent Wrocławia, pan Rafał Dutkiewicz, oraz pan Rafał Jurkowlaniec, marszałek, obiecali pomoc. Taką deklarację usłyszałam niedawno, podczas uroczystości, na której odebrałem nagrodę. Widać dobre chęci. Powolutku dostrzegają ideę. Chciałabym to przyspieszyć, bo tracę cierpliwość. To dlatego, że czuję się odpowiedzialna za istnienie teatru.

W listopadzie 2013 roku Przewodniczący Sejmiku Województwa Dolnośląskiego, Jerzy Pokój, przyznał Pani Odznakę Honorową Złotą Zasłużony dla Województwa Dolnośląskiego. To zobowiązuje nie tylko wyróżnioną, ale i wyróżniającego. Nie można bowiem spocząć na laurach, ani zostawić bez wsparcia Renaty Jasińskiej, która angażuje się w działalność, na rzecz kultury, na rzecz teatru, na rzecz niepełnosprawnych, na rzecz środowiska lokalnego, w końcu- całego kraju. Pomyślności i wielu sukcesów zawodowych w Nowym 2014 Roku- Pani i całemu zespołowi Teatru "Arka" we Wrocławiu.

Renata Jasińska-Nowak aktorka teatralna, reżyserka, założycielka i dyrektorka innowacyjnego Teatru "Arka" we Wrocławiu; laureatka wielu nagród teatralnych.

Grzegorz Ćwiertniewicz
Dziennik Teatralny Wrocław
24 stycznia 2014
Portrety
Renata Jasińska

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia