Wierzę w teatr, który reinterpretuje klasykę
Rozmowa z Kubą Kowalskim- Myślę, że na przeszkodzie w stałej obecności Moliera na polskich scenach stoi brak współczesnych przekładów. Ciągle obowiązuje kanon Boya, który jest już trochę staroświecki - Kuba Kowalski przed premierą "Mizantropa" w Teatrze Polskim w Poznaniu.
Stefan Drajewski: Czy powrót do Moliera nie jest swego rodzaju awangardą?
Kuba Kowalski: Nie wiem, czy to awangarda. Na pewno jest to sięganie po bardzo dobry tekst, który z jakiegoś powodu wiele lat leżał sobie na półce i nikt po niego nie sięgał. I kiedy my dobraliśmy się wreszcie do niego, okazało się, że w najbliższych miesiącach będzie wysyp "Mizantropów".
Historia zna tego typu przypadki. Nazywa się to: "pomysły chodzą stadami".
- Znam to. Kiedy wreszcie udało mi się dopiąć wszystko, aby zrealizować "Życie jest snem" Calderona, dwóch innych reżyserów też wystawiło ten tekst.
Wyglądało to tak, jakby się kilku reżyserów zmówiło. Tymczasem od pomysłu do realizacji długa droga. Rozmowy, szukanie teatru, który "kupi" pomysł
W tym sezonie podobna sytuacja jest z "Wiśniowym sadem" Czechowa: Bydgoszcz, Poznań, Warszawa.
- Różnica polega na tym, że Czechow jest zadomowiony na polskich scenach. A Molier trochę wypadł z gry. Z pomysłem na "Mizantropa" chodzę już w zasadzie od 3 lat. Dwa sezony temu mieliśmy go już robić w Poznaniu, ale coś tam nie zagrało i przenieśliśmy premierę na luty tego roku.
Mówi Pan o noszeniu pomysłu w sobie. Potrzebuje Pan czasu, zanim zdecyduje się na realizację wybranego tytułu?
- Bardzo. Czasami mam do siebie pretensję, że tak długo zwlekam z podjęciem decyzji. Długo zastanawiam się, czy pomysł ma sens, czy na pewno w tym miejscu, w tej obsadzie
Wynika to z Pańskiego charakteru czy lenistwa?
- Mam nadzieję, że z charakteru. Gdybym był leniwy, to pewnie nie szukałbym nieustannie tekstów. Tymczasem i ja, i Julia Holewińska, z którą pracuję od trzech lat, wszystko, co czytamy, odruchowo przekładamy w głowie na ewentualną adaptację teatralną i zastanawiamy się, czy miałaby ona sens.
Co zdecydowało, że zabrał się Pan za Moliera, za jego "Mizantropa"?
- Zafrapował mnie "Mizantrop", ponieważ jest to zupełnie osobny tekst w twórczości Moliera. Jest to jego najciemniejsza komedia, najmniej jednoznaczna. Jest też najbardziej otwarta. Już za życia autora zarzucano, że niewiele się w "Mizantropie" dzieje, że intryga nie jest dostatecznie wyrazista, że dowcip się rozmywa, bo satyra jest podwójna: na tytułowego bohatera, a zarazem na środowisko, które go otacza. To, co kiedyś wydawało się niedoskonałe, bo nie przystawało do konwencji, dzisiaj wydaje się interesujące i atrakcyjne.
A przekład?
- I tu dochodzimy do sedna sprawy. Myślę, że na przeszkodzie w stałej obecności Moliera na polskich scenach stoi brak współczesnych przekładów. Ciągle obowiązuje kanon Boya, który jest już trochę staroświecki. Brakuje nam tłumacza, który zrobiłby z Molierem to, czego z Szekspirem dokonał Barańczak. Aktualnie, jeśli reżyser sięga po stare tłumaczenia Szekspira, to automatycznie w jakiś sposób musi się określić wobec tłumaczeń Barańczaka. Ktoś, kto sięga po Moliera, musi się borykać z wierszem, z formą bardzo skostniałą. Jest współczesny przekład wierszem Jerzego Radziwiłowicza.
Ale my wybraliśmy przekład Jana Kotta, który jest nietypowy, bo prozą. Mnie i Julię nie tylko przekład, ale podejście Kotta do klasycznego tekstu Moliera uwiodły. On właściwie tekst przepisał, zrobił swoją wersję "Mizantropa", przenosząc bohaterów w lata 60. ubiegłego stulecia.
Ale to też już jest stare.
- Tak, ma pan rację. I dlatego wspólnie Julią Holewińską przepisaliśmy tę wersję Kotta po swojemu, przenosząc bohaterów w czasy nam współczesne, zmieniając środowisko, w którym rozgrywa się akcja, dając bohaterom współczesne zawody Podobnie jak Martin Crimp, który przepisał "Mizantropa" na język angielski, przenieśliśmy akcję ze środowiska dworu Ludwika XIV do środowiska artystów. Crimp rozgrywa akcję w środowisku filmowym, nasz "Mizantrop" obraca się w środowisku teatralnym. Celimena jest aktorką.
Dlaczego wybraliście środowisko teatralne?
- Zastanawialiśmy się, czym może być współczesny dwór. Uznaliśmy, że takim dworem jest świat artystów i media, które ich przedstawiają. Zainteresował nas sposób i wymiar, w jakim artyści się sprzedają. Nasza władza w świecie mediów zależy przecież od tego, jak się sprzedamy. Środowisko artystyczne to swoisty dwór. Wypaść z niego, to skazać się na niebyt. Robimy tego "Mizantropa" w dużej mierze o sobie samych: o aktorach, o reżyserach, o dramatopisarzach. Będzie tu sporo aluzji do kolegów i koleżanek, o których było i jest głośno w mediach.
Pan ma też swój udział w życiu medialnym. Rok temu wziął Pan udział w akcji społecznej "Rodzice odważcie się mówić", w której geje i lesbijki pokazali się na bilbordach ze swoimi rodzicami. Pan wystąpił na zdjęciu z ojcem Władysławem Kowalskim.
- Nie ukrywam od lat, bodaj dwunastu, że jestem gejem. Nie mam z tym problemu. I kiedy znajomi zaproponowali mi udział w tej kampanii, powiedziałem, że muszą przede wszystkim zapytać o zgodę mojego ojca. Ojciec się zgodził. Dla mnie problemem było pokazanie się z ojcem z zupełnie innego powodu niż moja orientacja seksualna. Mam czasem wrażenie, że dzieci znanych rodziców dzielą się na dwie grupy: są ci, którzy przyklejają się do rodziców i nie mają odwagi się od nich oderwać, oraz ci, którzy z uporem maniaka robią wszystko, żeby się od rodziców odciąć, być za wszelką cenę postrzeganym indywidualnie. Ja chyba przeginałem trochę w tę drugą opcję. Ta kampania pod tym względem była dla mnie pewnym przełomem.
Jak ludzie zareagowali na Pański udział w kampanii?
- Dostałem wiele pozytywnych głosów, że taki gest pomaga, że daje kopa innym, że pozwala zdobyć się na odwagę, by wreszcie mówić o sobie otwarcie Było mi miło. Kiedyś włączyłem Telewizję Trwam, którą lubię czasem oglądać i zobaczyłem księdza Oko, a zarazem potem plakat ze mną i z ojcem. Ksiądz wypowiadał się na temat rodziców osób homoseksualnych, że "nie sprostali zadaniu wychowawczemu i teraz angażują się w kampanię, aby zmyć poczucie winy i przekuć je na sukces"
Jakby to od wychowania zależało...
- No właśnie.
Mieszkam w Polsce i jestem przyzwyczajony do mentalności, którą prezentuje ksiądz Oko. Raczej się nie rozczulam. A jednak tym razem zrobiło mi się przykro, bo uderzało to bezpośrednio w mojego ojca. To jedyny nieprzyjemny moment, który został mi w pamięci po tym zdjęciu. A kampania chwyciła, okazała się sukcesem, był odzew, media ją nagłośniły. Posypały się zaproszenia do programów telewizyjnych. Wtedy podjęliśmy decyzję z ojcem, że swoje już zrobiliśmy - poprzestajemy na zdjęciu. Nie chcieliśmy iść do telewizji śniadaniowej i pokazywać milionom widzów, jaką mamy fajną, normalną relację. Myślę, że i jemu, i mnie trudno byłoby odnaleźć się w konwencji takich programów.
Czy udział w tej kampanii pozwolił Panu na ułożenie swoich relacji zawodowych z ojcem?
- Patrząc na swoje życie zawodowe, mam wrażenie, że spotyka mnie tyle samo dobrego co złego z faktu, że mam sławnego ojca. Czasami jest mi łatwej, czasami trudniej. Jedni, którzy cenią mojego ojca, dają mi na start jakiś kredyt zaufania czy sympatii, inni od razu zakładają, że dostałem się do tego zawodu przez tzw. tylne drzwi. Zdecydowałem się wziąć udział w tej kampanii w momencie, kiedy miałem już na swoim koncie kilka wyreżyserowanych przedstawień. Dla mnie była to okazja do zastanowienia się, co odziedziczyłem po tacie, czego mnie nauczył, a co zawdzięczam wyłącznie sobie.
Chciałby Pan popracować z ojcem?
- Pomysł ten podrzucali mi dyrektorzy teatrów od początku mojej pracy reżyserskiej. Ale jak dotąd nie udało się. Niektórzy dyrektorzy widzą w tym zabieg marketingowy. Takie podejście średnio mnie przekonuje. Poza tym, ja często pracuję poza Warszawą, tata z kolei gra w stołecznych teatrach. Trudno znaleźć w Warszawie teatr, w którym można by zrealizować ambitny, ryzykowny tekst, zdecydowanie trudniej niż poza Warszawą.
Naprawdę?
- Takie mam wrażenie
A sądząc po liście Pańskich realizacji, Pana interesują tylko teksty ambitne.
- Nie mnie oceniać. Przygotowanie spektaklu jest pracą wyczerpującą, wiec jak już coś robić, to coś, nad czym warto się pomęczyć.
Jak się spojrzy na listę zrealizowanych spektakli, to układają się one w szereg ważnych pytań o kondycję człowieka, o sytuację, w których przychodzi mu żyć i podejmować wybory?
- Mam nadzieję, że tak jest. Chciałbym zadawać jak najbardziej fundamentalne pytania w jak najbardziej bezczelnie lekki sposób. Wtedy widz się nie wymyka, nie odwraca, nie mówi: "nie rozumiem".
Widza trzeba najpierw uwieść, żeby potem zadać mu trudne pytanie.
Bardziej interesuje Pana szukanie współczesności w przeszłości czy współczesność?
- Gdyby policzyć zrealizowane przeze mnie spektakle, wyszłoby pół na pół. To są zdrowe proporcje. Jestem dość staroświecki, wierzę w czytanie klasyki. Wydaje mi się, że te same istotne pytania powracają w wielkich tekstach, tylko w różnych formach, językach, kostiumach. Nie przepadam za teatrem interwencyjnym i chyba nie potrafię go tworzyć. Lubię literaturę i wierzę w teatr, który reinterpretuje klasykę. W naszym "Mizantropie" środowisko, w którym toczy się akcja, status czy funkcje niektórych bohaterów zostały zmienione, intryga jest nieco inaczej poprowadzona... a jednak wszystko, co jest istotą naszej wersji "Mizantropa", jest z ducha tekstu Moliera.