Wojna wygrana przez kaliszan
"Wojna polsko-ruska pod flagą biało-czerwoną" - reż. Remigiusz Brzyk - Teatr w KaliszuW tym spektaklu może kryć się kandydat do jednej z nagród tegorocznych Kaliskich Spotkań Teatralnych. W minioną sobotę kolejną edycję najstarszego w Polsce festiwalu sztuki aktorskiej rozpoczęli gospodarze, czyli Teatr im. W. Bogusławskiego w Kaliszu. "Wojna polsko-ruska pod flagą biało-czerwona" Doroty Masłowskiej w reż. Remigiusza Brzyka okazała się nadspodziewanie udana.
A nie było łatwo. Zgłaszanie do konkursu spektaklu, który nie został wcześniej zagrany ani razu, wiąże się z ogromnym ryzykiem. Nie chodzi tu nawet o aktorów, którzy w takim przypadku czują się W dwójnasób zestresowani, ani o to, że spektakl mogą ominąć nagrody czy wyróżnienia. Chodzi o to, że już niczego w nim nie możemy poprawić. A nie ma ludzi nieomylnych. Inni mieli wiele tygodni, nawet miesięcy, by swoje dzieła przykrawać, szlifować i polerować. A my nic. Robimy to po raz pierwszy. I jak zrobimy, tak zostanie zapamiętane.
Na szczęście wyszło dobrze
Reżyser i dramaturg nie próbowali poprawiać tekstu Doroty Masłowskiej. Pozostali mu wierni, na co już przed premierą wskazywał fakt, że więcej mówili o partyturze niż o wykonaniu. Trochę pokory wobec dobrze napisanego tekstu nikomu jeszcze nie zaszkodziło. Tym bardziej, że kaliska inscenizacja "Wojny polsko-ruskiej" jest prapremierą [prapremiera odbyła się w 2003 r. w Teatrze Wybrzeże - red. e.teatr]. Wcześniej był jedynie film z Borysem Szycem w roli Silnego. Z tym wiązało się kolejne zagrożenie - że twórcy przedstawienia dadzą się zasugerować filmowi. Lub wprost przeciwnie - że będą próbowali za wszelką cenę z nim polemizować. Inne pole minowe czekało na Michała Wierzbickiego jako kaliskiego Silnego. Zagrać tę rolę po Szycu było dużym wyzwaniem. Może się mylę, ale odniosłem wrażenie, że Wierzbicki się tym nie przejął. I bardzo dobrze, bo od samego przejmowania się nikomu jeszcze nie przybyło nic oprócz siwych włosów.
Świat resztek i odpadków
Nie wszyscy znają książkę Masłowskiej i nie wszyscy pamiętają początek lat 90. Transformacja ustrojowa w Polsce roku 1991 czy 1993 wyglądała brzydko. Rzeczywistość była szara, brudna tandetna i chamska. Jedynym nowym elementem w krajobrazie miast były targowiska usiane "szczękami", na których rodził się kapitalizm. Wciąż jeszcze opakowany był w szary papier, choć wokół wyrastały już pierwsze barwne reklamy, a w rękach kupujących pojawiły się torby-reklamówki z kolorowymi nadrukami. Plac targowy pod koniec dnia usiany był śmieciami, strzępami i resztkami, których pochodzenie trudne było do ustalenia. Wśród tych resztek brodzą Silny, Lewy i ich koleżanki. Transformacja dokonała się dość niespodziewanie. Ci ludzie nie byli na nią przygotowani i nie wiedzieli, co z nią począć. W dodatku nad ich światem krążyło widmo mitycznych, a może rzeczywistych Ruskich. Podobno nawet wybuchła z nimi wojna. W każdym razie tak mówili na mieście. A może nadal tak mówią? Ze sceny pada nazwisko Putina. A przecież Putina wtedy nie było, tak samo jak Nowosilcowa Lenina czy cara Mikołaja. Motyw Ruskich dał Masłowskiej - a w ślad za nią twórcom spektaklu - okazję do odgrzania polskich koszmarów i chocholich tańców. To dramat romantyczny w kolejnym przebraniu, tym razem z plastiku, celulozy i tandety. A wszystko to w wyrazistym świetle reflektorów i dobrej oprawie muzycznej. Co prawda jest ona złożona z "gotowców", jak totalitarny "Life Is Life" Słoweńców z grupy Laibach, "Skyfall", czyli piosenka Adele z filmu o Jamesie Bondzie albo klasyczny "Gloomy Sunday" w perwersyjnym wykonaniu Małgorzaty Kałędkiewicz, ale słucha się tego z satysfakcją i ożywieniem. A co ważniejsze, wszystkie te detale dobrze do siebie pasują współgrają z przesłaniem tekstu i całego opartego na nim spektaklu.
Reżyser dał pograć aktorom
Pojawiają się również niespodzianki aktorskie. Wydawało mi się, że znam skalę wyrazu Agnieszki Dulęby-Kaszy. Ile razy w życiu człowiek musi się przekonywać, że wszystkiego jeszcze nie wie i daleko mu do tego? To nie jedyna kobieta w tym spektaklu, która zaskakuje. Przypuszczam, że reżyser trochę nad nimi popracował i udało mu się wydobyć z nich to, czego nie udawało się wydobyć poprzednim reżyserom. Na uwagę zasługują też dwa debiuty - Mai Wachowskiej i Dawida Lipińskiego. Coś mi mówi, że zwłaszcza o Lipińskim jeszcze kiedyś usłyszymy. Potencjalnego widza "Wojny polsko--ruskiej" trzeba uprzedzić, że w tym spektaklu ze sceny pada wiele "kurew" i pokrewnych znaków interpunkcyjnych. A na ulicy nie? Siła tekstu Masłowskiej polega prawie w całości na użytym w nim języku. Ktoś kiedyś próbował dzielić pisarzy na niedoszłych malarzy i niedoszłych muzyków. Masłowska nie zalicza się ani do tych pierwszych, ani do tych drugich. Jej jedynym żywiołem są słowa. Gdyby zabrakło jej słów, nie mogłaby wydobyć z siebie żadnego dźwięku ani obrazu. To trochę dziwne u tak młodej osoby wychowanej już w kulturze obrazkowej i w dobie internetu. Ale widocznie ktoś taki musiał zaistnieć właśnie teraz, w schyłkowej epoce języka mówionego i pisanego. Myślę też, że nieprzypadkowo autorkę tę doceniła sędziwa profesor Maria Janion, na co podczas wspomnianej już konferencji prasowej powoływał się dramaturg Michał Pabian.
A my w Kaliszu mamy z tego niezłe widowisko. I oby więcej takich widowisk. Czego kaliszanom i sobie życzę tym bardziej, że ostatnio trochę narzekałem na kondycję kaliskiego teatru.