Zabawa zabawą
"Księżniczka Turandot" - reż. Ondrej Spišák - Teatr Dramatyczny m.st. WarszawyPo co wystawiać dziś na stołecznej scenie "Księżniczkę Turandot" weneckiego arystokraty Carlo Gozziego? Jej premiera miała miejsce w roku 1762. My ją dostajemy teraz, na początku dość skąpego w premiery sezonu, w Teatrze Dramatycznym.
Oczywiście powstaje też od razu pytanie, na ile to tak naprawdę TAMTA "Księżniczka Turandot". Inkrustowana intermezzami dyrektora Tadeusza Słobodzianka, ale też poprawiona w wielu miejscach na sto różnych sposobów, jak nie ruchem scenicznym, to muzyką, rekwizytami i współczesnymi aluzjami (skanowanie tożsamości specjalnym urządzeniem). To na pewno nie jest kopia XVIII-wiecznego przedstawienia. Ale też bawiono się już nią wcześniej na różne sposoby - od Jewgienija Wachtangowa po Emila Zegadłowicza, Zygmunta Nowakowskiego, Andrzeja Jareckiego, Konrada Swinarskiego. Coś ciągnęło kolejne pokolenia ku tej dziwacznej sztuce.
Dziwacznej, bo mamy tu bajkę, niby krwawą tragedię, ale jakby przedrzeźnianą, i przetkaną sztuczkami rodem z komedii dell'arte. Aż korci, żeby się nią zabawić dodatkowo, bo tu nic nie jest do końca serio. Ani realia Chin (gdzie na dworze cesarskim funkcjonuje seraj), ani cierpienia postaci, ani melodramat, ani happy end. Na piętra można nakładać piętra następne. W jakim celu? A choćby dla czystej teatralnej zabawy. Z której czasem może wyjrzeć coś jeszcze. Jakaś obserwacja, prawda o ludziach.
Naturalnie ta niewiarygodna psychologicznie opowieść ma główną myśl. Referuje nam się problem wiecznej i nieśmiertelnej wojny między płciami. Kobiece okrucieństwo prezentowane przez tytułową księżniczkę wobec męskiego rodu przerasta w sztuce wszystko, co pokazują tu na ogół prostolinijni mężczyźni. Tak to wymyślił antyoświeceniowy konserwatysta Gozzi. Ale może to dlatego, że Turandot mści się za wieczną słabość kobiet wobec facetów? Takie słowa padają.
Jest to oczywiście koncept dość prosty i odkryty potem tysiące tysięcy razy. Zarazem pierwsze wersje dramaturgiczne różnych archetypów bywają ożywcze. To choćby fenomen Szekspira. W tym przypadku nie mam jednak poczucia abyśmy odkrywali z Gozzim wiele nowych światów. W połowie drugiego aktu odczuwałem nawet, ale tylko miejscami, lekkie znużenie zasadniczym przesłaniem.
Reżyser Ondrej Spišák, często realizujący zamysły Słobodzianka, miał zapewne poczucie tego ograniczonego pola rażenia. Nic dziwnego, że wypełnił dramaturgiczne "luzy" czystą formą każąc bohaterom przedrzeźniać samych siebie, wczuwać się w różne konwencje, delektować teatralną umownością.
I tak cesarz Altum w wykonaniu Henryka Niebudka bije rekordy w rozwlekłości i monotonii wywodu. Turandot Agaty Góral jest rozkosznie drapieżna. Zelima Karoliny Charkiewicz (ileż ta dziewczyna zagrała już wspaniałych rzeczy po swoim wejściu do tego zespołu!) uroczo imituje groteskowy krok Chinki. Agata Wątróbska jest cudowna jako odrealniona, fizycznie rozedrgana, będąca czystą groteską Schirina. Przydał się tu mocny staż kabaretowy. Na pochwały zasługuje młody Michał Klawiter, który z nieco papierowej postaci odważnego księcia Kalafa, stającego do pojedynku z okrutnicą, czyni postać szczerze zabawną. Wystarczy, że wykona kilka heroicznych gestów. A jak przy tym śpiewa! Na uwagę zasługuje też fakt, że starca Timura, ojca Księcia, gra jeden z najmłodszych aktorów na scenie: Marcin Stępniak. Robi to całkiem udatnie.
To jest naprawdę zabawne, i zresztą biorące w cudzysłów zasadnicze pytanie, jakie postawił Gozzi. Jakoś koresponduje ze współczesnym wojującym feminizmem, który też polega na nienawiści do męskiego rodu. Ale po części czerpie siłę po prostu z absurdu świata wymyślonego, wykreowanego po to "żeby się działo", w uroczo sztuczny sposób egzotycznego.
Naturalnie skoro na częściową parodię Gozziego nałożono maseczkę nowej parodii, to dawne, i tak nieprawdziwe Chiny mieszają się że światem współczesnym, współczesną wyobraźnią i współczesnymi sztuczkami. Co może najlepiej symbolizuje zaserwowana cesarzowi, a dopisana opowiastka o drwalu, jego żonie i kochanku, która ma pochodzić "z obecnej Europy". To dla mnie najzabawniejszy skecz włożony do sztuki w Dramatycznym. Odgrywają go - świetnie - dworacy będący równocześnie postaciami z komedii dell'arte: Tartaglia (Robert Majewski), Truffaldino (Mateusz Weber) i Pantalone (Łukasz Wójcik). To mi się skojarzyło z dowcipami mojego ukochanego Kabaretu na Koniec Świata. A to z mojej ręki największy komplement.
Wraz z czwartym dworzaninem Brighellą (Kamil Siegmund) ci komentatorzy nie tylko zabawnie uczestniczą w zasadniczej fabule, ale wygłaszają inne dyrektorskie intermezza. Jakie one są? Słabo związane z fabułą, będące rozbudowanymi dygresjami, czasem całkiem abstrakcyjnymi, a czasem umieszczonymi tu i teraz. W kampanii wyborczej nie mogło braknąć drwin z rządzącego PiS (zwłaszcza z premiera Morawieckiego), ale też z konkurencyjnych teatrów warszawskich (te ostatnie na pograniczu politycznej poprawności). Łącznie nieco za długie, raz bardziej trafne, raz mniej, a jednocześnie chwilami bardzo zabawne.
No i co ma łącznie wynikać z tego kompletnego chaosu, misz maszu, z zabawy absurdem, której jak czytamy w teatralnym programie nie mógł pojąć już Karol Irzykowski w stosunku do krakowskiej inscenizacji Zygmunta Nowakowskiego z 1927 roku? Czy teatr jest od generowania takiej zabawy absurdem? Na początek sezonu to wręcz jak znalazł. Pod warunkiem, że potem dostaniemy też coś innego.
Może nawet bardziej od wyrazistości poszczególnych postaci uderzyła we mnie feeria pomysłów plastycznych scenografa Szilarda Borarosa. Sceny zbiorowe wypadają tak dobrze dzięki choreografii Maćka Prusaka. Może zaś największym zwycięzcą jest tworząca atmosferę absurdu i kompletnego eklektyzmu form i gatunków muzyka. Nie wiem do końca, ile jest w niej z Konrada Wantrycha, ile z BUM BUM ORKeStar, a ile z Mateusza Wachowiaka. Tego ostatniego znam jako kompozytora do kilku przedstawień i stałego akompaniatora Kabaretu na Koniec Świata. I znowu - znajdowałem tu znajome dźwięki, tak jak żarty. Narysować dźwiękami nonsens, suspens, dowcip - wielka to sztuka!
Nie jest tak, że nie dawało się zauważać potknięć, słabszych momentów. Owszem, było ich trochę. Atutem tego spektaklu jest jednak żywiołowość, chęć i umiejętność zabawy z publiką, tak kontrastująca ze zmanierowaniem niektórych polskich scen. Co by nie powiedzieć, Słobodzianek pozostaje wierny swojemu zamiarowi robienia teatru nieprzemądrzałego, ot takiego dla zwykłych Polaków. Ja też nim jestem.
I na koniec powrót do aktorów. Nikt nie zawiódł. Ale dwie osoby zasługują na wyróżnienie szczególne.
Mateusz Weber, który przeżywa swój złoty okres - w Dramatycznym, choć i gdzie indziej (La La Poland), jest tu postacią niesamowitą. Szpiegujący i właściwie mnożący się w różne poboczne figury dworzanin, który swoją białą twarzą kojarzy się z Joelem Greyem, Konferansjerem z "Kabaretu". W Dramatycznym zupełnie innym Konferansjerem był niedawno Krzysztof Szczepaniak. Weber, dobry aktor dramatyczny, wykazuje coraz większe zdolności komiczne. A nawet więcej niż komiczne, bo ta transformacja ma w sobie przecież, momentami, coś złowrogiego.
Z kolei Robert Majewski, też adept świetnych ról kabaretowych, a tu rezonujący Tartaglia, to dziś jeden z najlepszych aktorów tego teatru. Jego flegmatyczny humor, dar autoironii, ma w sobie coś czeskiego. I to jest wielki komplement. Nasuwa się takie słowo: osobowość. To dobra wiadomość dla Dramatycznego, że ma takie osobowości.