Cysterną bez trzymanki
Kiedy na TikToku była moda na Wesa Andresona, widziałam nagrane w jego stylu prawie wszystko – od badań na Antarktydzie po popołudnie na działce ROD Sady Żoliborskie. „Prawie", bo nie widziałam polskiego filmu o niepijących alkoholikach wiozących dwie cysterny spirytusu i było mi z tym stanem zupełnie dobrze.A jednak, Daniel Jaroszek sprawił, że z pełną odpowiedzialnością mogę powiedzieć: widziałam w stylu Wesa Andresona absolutnie wszystko – łącznie z Szymonem Marciniakiem. Pytanie, czy tego potrzebowałam. Czy ktoś w ogóle tego potrzebuje?
Film zaczyna się od ujęcia ciemnej wody. Na wodzie łódka, w łódce pięć osób w sztormiakach – cztery w czarnym, jedna w żółtym. Siedzą, kiedy do łódki zupełnie bez przyczyny zaczyna nalewać się woda. Po chwili wyskakują w ciszy. „To mu się śni" pomyślałam wtedy. Okazało się, że jemu się nie śniło, ale przez całe 132 minuty seansu miałam wrażenie, że mi tak.
Osoby z łódki to członkowie tytułowej Drużyny A(A): uzależnione krzyżowo, różnej płci i wieku, postanawiają uratować swój ośrodek terapii dzięki pieniądzom, które mają zdobyć za nielegalne przewiezienie ogromnej ilości spirytusu. W tym celu porywają swojego terapeutę Wojtka (Łukasz Simlat) (muszą w końcu mieć pewność, że towar dotrze bez ubytków), pakują dzienniczki emocji i wyruszają w drogę. Na ogonie siedzi im jednak niezadowolona gangsterka (Magdalena Cielecka), która z psychopatyczną przyjemnością urządza na naszych bohaterów polowanie. Celniczka goni drużynę, Jaroszek goni andresonowską groteskę, a Karolina (Maria Sobocińska), Leszek (Michał Żurawski), Wiola (Danuta Stenka), Dominik (Mikołaj Kubacki) i Wojtek zaczynają w tym czasie tworzyć coś na kształt trochę dysfunkcyjnej, ale na swój sposób rozczulającej rodziny. Zbliżają się do siebie na tyle, że zaczynają dzielić się swoim życiem sprzed ośrodka.
Z problemem alkoholowym lub jego konsekwencjami mierzy się w Polsce ponad 6 milionów osób.
Historie uzależnień swoich bohaterek i bohaterów, siłą rzeczy odnoszące się do tego problemu, Daniel Jaroszek decyduje się opowiedzieć za pomocą animacji przypominającej szkic ołówkiem. Być może chciał w ten sposób oddzielić swój komentarz od estetyzującej, pastelowej konwencji – uciekł jednak z jednej wyrazistej formy w drugą, która nie niosła za sobą nawet w połowie tak wyrazistej treści. A kiedy ten sam schemat powtórzył się cztery razy, rozpoczynając się za każdym razem od wspomnienia relacji z ojcem (albo jej braku), zamiast chwytać za serce, stał się po prostu nużący.
Taki sposób zabrania głosu na temat poważnej i powszechnej sytuacji wydaje mi się (nomen omen) bezbarwny i zachowawczy, a potrzeba opowiedzenia każdej z historii nie tylko w tym samym stylu, ale też z tym samym zaangażowaniem sprawiła, że dodatkowo sprawiał wrażenie wymuszonego. Szczególnie, że zaburzało to rytm fabuły i twórcy musieli się ratować rozwiązaniem akcji typu deus ex machina. Chociaż jemu akurat rozmachu nie brakowało.
Zresztą trzeba przyznać, że nie brakowało go też większości filmu. Dodając do Drużyny A nawias z drugim, polskim „A" twórcy wykazali się fantazją równą tej z lat 80 i nieskrępowaną radością tworzenia. W cysternie pełnej spirytusu, absurdu i pomieszanych konwencji nie było jedynie hamulców. Wesoły maksymalizm pochłonął równowagę i ostatecznie jedyną myślą z jaką w konsternacji wychodziłam z kina była ta, że kocham Stenkę.
Maria Nizio
Dziennik Teatralny Warszawa
4 października 2024