Emocjonalny pejzaż Śląska
Istnieje spora szansa, że niedługo śląska kinematografia przestanie się kojarzyć wyłącznie z kultowymi filmami Kazimierza Kutza, z "Solą ziemi czarnej", "Perłą w koronie" i "Śmiercią jak kromka chleba". I choć trudno mówić o dorównywaniu poziomem artystycznym wymienionym obrazom, cieszy, że w ostatnich latach można obserwować wyraźne ożywienie na tym polu. Kręci się lekkie, przyjemne filmy typu "Zgorszenie publiczne" (reż. M. Prykowski) albo "Benek" (reż. R. Gliński), ale także poruszające obrazy takie jakie "Laura" (reż. R. Dunaszewski).Teraz natomiast przybyło dzieło wyjątkowe, wyraźnie przewyższające wszystkie wymienione tytuły, żeby nie powiedzieć: wybitne. Mowa oczywiście o „Ewie” w reżyserii Ingmara Villqista i Adama Sikory, która została zaprezentowana na ChTO w ramach pokazu przedpremierowego. Śląskie kino zaczyna pokazywać pazury.
„Ewa” jest debiutanckim filmem duetu Villqist-Sikora. Choć producenci w opisie straszą widzów, iż „to historia prawdziwej miłości, tak trudnej, że trudno w nią uwierzyć”, nie otrzymujemy kolejnego wprawiającego w zakłopotanie melodramatu. Wątek uczucia łączącego głównych bohaterów został naszkicowany niezwykle delikatną, wyrafinowaną kreską i służy właściwie stworzeniu ram dla niezwykle sugestywnego, przejmującego obrazu Śląska, całych zbiorowości, indywidualnych losów, relacji, jakie mogą łączyć ludzi… „Ewa” jawi się jako film wielowymiarowy, niedający się skwitować kilkoma prostymi zdaniami.
Jak zapewniają twórcy, temat nie został „wzięty z powietrza”. Asumptu dostarczył artykuł w prasie poświęcony prostytuującym się żonom byłych górników, którego tezy potwierdził znany śląski socjolog, dobrze rozeznany w tutejszych problemach. Pozwala to odbić już na wstępie hipotetyczne zarzuty, że obraz w żaden sposób nie przystaje do rzeczywistości i jest co najwyżej gorzkim wytworem wyobraźni obu twórców, a zarazem potęguje wstrząsające wrażenie, jakie pozostaje w widzu tuż po projekcji.
Wbrew temu, co sugeruje tytuł filmu, główna bohaterka nosi prawdziwe śląskie imię Giza – od Gizela. Giza jest prostolinijną, szczerą i pracowitą kobietą, żoną byłego górnika Erwina, razem z którym wychowuje dwoje dorastających dzieci, syna i córkę. Mieszkają w rozpadającym się familoku, gdzie czas zatrzymał się dziesiątki lat temu, zaś smutny, nieromantyczny pejzaż industrialnego terenu tworzą wszystkie odcienie brudnej szarości. Nie znają żadnych wygód ani luksusów – jedynej radości w życiu dostarczają co najwyżej czwartkowe wyjścia na karaoke i kieliszek wódki albo spotkania w gronie takich samych „boroków” jak oni sami. Towarzystwo mają liczne, bo odkąd zamknięto kopalnie, katastrofalnie pogorszył się nie tylko status rodziny Gizy i Erwina, ale także dziesiątek ludzi im podobnych. Nie potrafią odnaleźć się w nowych realiach, stąd widzimy, jak Erwin wraz ze starymi kolegami szuka złomu, wydobywa okruchy węgla z biedaszybów, wreszcie – zbiera puszki.
Wówczas bierze sprawy w swoje ręce Giza. Jak powszechnie wiadomo, śląska kultura jest kulturą matriarchalną – to babki, matki, żony były i są odpowiedzialne za architekturę rodziny, one, kapłanki domowych ognisk, sprawują opiekę i nadzór nad pozostałymi członkami, krzątają się, zabiegają, łatają, ratują… W „Ewie” mamy do czynienia z fantastycznie przetworzoną figurą takiej śląskiej kobiety, która w obliczu grożącej zagłady przestaje zwracać uwagę na siebie, poświęcając nawet godność zapisaną na własnym ciele. Giza wie, że musi utrzymać rodzinę przy powierzchni za wszelką cenę, dlatego decyduje się zatrudnić w charakterze sprzątaczki u bogatej, niezależnej, na wskroś nowoczesnej bizneswoman, która reprezentuje kompletnie inny świat niż ten znany z familoków, świat szybkich samochodów, dużych pieniędzy i wyuzdanego seksu.
Nie przypuszcza, że już za chwilę będzie zmuszona zamienić ścierkę i miotłę na podwiązki oraz łóżko, bo ta dobra pani Monika, anioł zesłany przez litościwą opatrzność, postawi przed nią ultimatum: albo zaczniesz pracować jako prostytutka, albo idź i nie wracaj. Giza, która zdążyła już uwierzyć, że ma wpływ na swoje życie, skoro zaczęła zarabiać jakieś pieniądze, nie cofa się przed tak desperackim krokiem. Uczciwa żona i matka zdobywa kolejne szlify w seksualnej profesji, narażając się z jednej strony na upokorzenie ze strony klientów, z drugiej zaś – na społeczne wykluczenie w obrębie własnego środowiska. Tym samym staje się kobietą znikąd, kobietą splamioną i naznaczoną niezależnie od pobudek, jakie kierowały jej poczynaniami.
Już w samym wyborze między opcją złą albo bardzo złą tkwi zarzewie tragizmu, który będzie rozlewał się coraz szerszą falą po tej dotąd biednej, ale przynajmniej uczciwej i spokojnej – egzystencji. Twórcom „Ewy” udało się tak wycieniować postępowanie Gizy, że widz nie ma możliwości rozstrzygnąć ostatecznie, jakim znakiem wartości należy opatrzyć tę postać. Giza nie jest po prostu biedną, uciśnioną męczennicą, nad którą należy ronić łzy, bo to mieści się w schemacie. Widać w pewnym momencie jej fascynację tym luksusowym, nieznanym światem, gdy odkrywa smak lepszych papierosów, paraduje po domu w fikuśnym szlafroczku, zaczyna używać maszynki do golenia nóg jak prawdziwa, nowoczesna kobieta. Ta niejednoznaczność przybliża bohaterkę „Ewy” do Reymontowskiej Jagny, która również osobowościowo wyrastała ponad środowisko, w jakim przyszło jej żyć, przekraczała sztywno ustanowione normy obyczajowe oraz konwenanse (choć motywacje były inne, oczywiście), zdradzała artystyczne talenty. O ile jednak Jagna została przymusowo usunięta przez społeczność, o tyle Giza odchodzi sama, w kierunku szarego horyzontu, karząc się za rzeczy, którym nie zawiniła.
Trzeba jeszcze powiedzieć o dwóch bardzo ważnych aspektach „Ewy”. Po pierwsze – doskonałe aktorstwo. Reżyserzy dokonali bardzo dobrego wyboru, ponieważ trudno wskazać kogoś, kto ewidentnie nie sprostał zadaniu; można jedynie żałować, że Jan „Kyks” Skrzek nie miał szerszego pola do popisu. Jednak najważniejsze jest to, co zrobili razem Barbara Lubos-Święs (aktorka związana na stałe z Teatrem Śląskim w Katowicach) w roli Gizy oraz Andrzej Mastalerz jako Erwin. Oboje aktorzy zasługują na rzęsiste oklaski oraz słowa najwyższego uznania, które i tak nie oddadzą rzeczywistej wielkości tych kreacji. Podjęli naprawdę imponujące wyzwanie, a efekty przeszły najśmielsze oczekiwania, o czym świadczą już otrzymane nagrody – A. Mastalerz otrzymał nagrodę na Ogólnopolskim Festiwalu Sztuki Filmowej „Prowincjonalia” we Wrześni, natomiast B. Lubos-Święs na nowojorskim The 7th Annual New York Polish Film Festival. I można zasadnie sądzić, że to dopiero początek.
Po drugie – zachwyca sposób kreowania artystycznego obrazu, jaki zaproponował duet Villqist-Sikora. Jak już podkreśliłam kilka razy, w tym filmie nie ma żadnych dosłowności, nikt nie bawi się w nachalne narzucanie widzom określonych emocji oraz wyeksploatowane schematy. „Ewa” jest boleśnie śląska nie tylko w sensie przestrzeni oraz bohaterów, ale także w środkach wyrazu – Ślązacy to szorstka, powściągliwa nacja, która nie obnosi się z uczuciami, stawiając raczej na proste, bezpretensjonalne gesty niż najpiękniejsze słowa. I taki właśnie jest ten film: drenuje psychikę i wyobraźnię tak głęboko właśnie dlatego, że postawiono na oszczędność, ascetyczność, prawie bezduszność przekazu. Trudno zapomnieć widok Erwina, który po śmierci najlepszego przyjaciela podczas wybuchu metanu w kopalni Halemba, przychodzi w górniczym mundurze pod dom Leona, stawia jak zwykle dwa kieliszki na nieheblowanym, drewnianym stole i pije jego zdrowie. Podobnie wstrząsający jest niemy obraz tego, co dzieje się w pokoju agencji towarzyskiej (i nie ma tu tandetnej pornografii, co też się ceni!) – w pewnym momencie trzeba odwrócić wzrok, ponieważ wrażliwość widza wystawia się na naprawdę ciężką próbę.
Zapewne po premierze „Ewy” podniosą się głosy, że film Villqista oraz Sikory przyczynia się do utrwalenia negatywnych stereotypów o Śląsku jako zagłębiu (!) biedy, bezrobocia, zacofania, a teraz w dodatku jeszcze utajonej prostytucji. Będzie się protestować przeciwko pokazywaniu tego regionu przez pryzmat Świętochłowic, gdzie kręcono zdjęcia do filmu, bez zwrócenia uwagi na nowoczesne, miejskie oblicze. Pytanie jednak, czy o to twórcom chodziło?
Zarzuty można odparować w dwojaki sposób. Czas najwyższy wyzbyć się kompleksów, na które cierpią Ślązacy w odniesieniu do reszty „cywilizowanego” świata. W żaden sposób nie trzeba nikomu udowadniać, zwłaszcza na ekranie kinowym, że w rejonie Katowic ludzie potrafią jeść nożem i widelcem i że tutaj wcale nie jest tak brudno i smutno, jak wszyscy mówią. Nie ma sensu pokazywać wieżowców ze szkła i aluminium albo świeżo oddanej drogi ekspresowej, skoro takie obrazki mogą pojawić się w każdym regionie Polski, czyli nigdzie. Villqist i Sikora nie tworzyli filmu dokumentalnego, więc nie chodzi tutaj o drobiazgowe przedstawienie, z aptekarską dokładnością, jak się żyje w tym regionie – reżyserzy wydłubali raczej to, co sprawia, że Śląsk jest miejscem innym niż wszystkie. Pokazali jego specyfikę i niepowtarzalność, smutną, bo smutną, ale jednak – prawdziwą. Stworzyli ramy do naturalistycznej narracji o egzystencji, przenosząc ją w obręb prawd uniwersalnych. „Ewa” to parabola zakorzeniona wprawdzie w konkretnych realiach, ale traktująca przede wszystkim o człowieku – człowieku poszukującym swojego miejsca, człowieku wykluczonym i nieszczęśliwym. Ta płaszczyzna jest bardzo mocno zarysowana i sprowadzanie filmu do (anty)reklamówki Śląska wydaje się brutalnym obdzieraniem go z prawdziwej wartości.
Nagroda na festiwalu „Ewa Nowe Horyzonty” dla „Ewy” była ze wszech miar zasłużona. Dzięki staraniom wielu utalentowanych ludzi powstało dzieło, obok którego trudno przejść obojętnie, znakomicie pomyślane i zrealizowane, poruszające ważne tematy w mądry sposób. Miejmy nadzieję, że śląskie kino pójdzie dalej tą samą ścieżką, bo wówczas mamy szansę stworzyć zupełnie nową jakość w polskiej, a może nawet zagranicznej, kinematografii.
Monika Adamczyk
Dziennik Teatralny Katowice
1 września 2011