Ibsen na nowo
Premiera "Heddy Gabler" w Teatrze Narodowym jest jak stworzona dla mnie, specjalisty od sprzecznych uczuć. Dobrze się to ogląda, inscenizacja Kuby Kowalskiego jest efektowna, wciągająca, nawet jeśli w kilku momentach drażniąca. Jest też potwierdzeniem tezy, że Narodowy ma najlepszy zespół aktorski w Polsce. Ale to już banał. Powtarzam go nieustannie.Zarazem powtarzana po przedstawieniu, także przez aktorów, uwaga: "Tak się gra dziś klasykę", ma w sobie coś z kapitulacji. Jestem przekonany, że Ibsen wystawiany "po bożemu", posępnie i realistycznie, ma w sobie wciąż potencjał. Kowalski spróbował go potraktować inaczej, i to jest ciekawe, odświeżające nawet. Ale chciałbym nie traktować jego metody jako dogmatu.
Kilka lat temu oglądałem to, co Kuba Kowalski zrobił w Teatrze Studio z "Wichrowych wzgórz". Tamto była oczywiście adaptacja powieści, co daje pole do większej inwencji. Ale upychanie na siłę w wiktoriańską historię współczesnych treści i przesłań prowadziło do kakofonii, logicznych i estetycznych. Przy całym, interesującym sztafażu teatralnym, jaki temu towarzyszył (rola Wojciecha Solarza).
Potrafił być też Kowalski prawie tradycyjny. Taka jest niedawna inscenizacja "Sonaty jesiennej" Ingmara Bergmana w Teatrze WARSawy. Owszem używa nowoczesnych środków teatralnych, owszem bohaterowie wyrażają swoje emocje także ruchem scenicznym spoza "dramatu mieszczańskiego". Ale podstawą jest jednak klasyczna psychodrama. Dało to okazję świetnemu duetowi: Aleksandra Justa i Weronika Nockowska, okazję do aktorskiego koncertu.
W "Heddzie Gabler" poszedł Kowalski środkiem drogi. Nie dopisywał współczesnych kawałków, tekst jest integralny, nawet jeśli trochę ściśnięty. Równocześnie odarł opowieść z XIX-wiecznych realiów, one się zachowały co najwyżej śladowo w dialogach. I kazał aktorom robić jeszcze więcej tego, co w "Sonacie jesiennej" (ale mniej niż w "Wichrowych wzgórzach). Gra jest nie w każdym momencie serio, sporo przerysowań i groteski, metafory buduje się ruchem, gestem, rekwizytem, tonem głosu. Nie ma dialogów z publiką (Jak w "Wichrowych wzgórzach"), ale reżyser światła Damian Pawella wciąga ją do współudziału.
Czy mnie się to podoba? Mam chwilami wrażenie pewnej łopatologii. Jeśli demoniczny sędzia Brack wyraża chęć uzależnienia Heddy od siebie objęciem jej nogami, można twierdzić, że pokazanie tego samym dialogiem przez wytrawnych aktorów jest ambitniejsze. Równocześnie ten sceniczny ruch bywa sam w sobie wartością. Potrafi być sugestywny, piękny, albo przeciwnie depresyjny, dołujący. Przypomnijmy, jakimi środkami posługuje się choćby pantomina.
Czasem jest tego u Kowalskiego za dużo. Odczuwałem zmęczenie Heddą biegającą wokół sceny z przywłaszczonym rękopisem Eilerta Lovborga. A przecież równocześnie wszystko świetnie rozumiemy. Przecież za tym podążamy. Przecież nam (mi) się to podoba.
Jest też inny argument przeciw. Posępny dramat na sześć osób, o tym jak kobieta zmęczona pustką własnego życia wyrządza krzywdę mężczyźnie, którego niegdyś kochała, staje się lżejszy, wzięty w nawias, nawet trochę humorystyczny. Tak jakby dawny Ibsen przeglądał się w naszym postrzeganiu rzeczywistości. To jednak odrobinę spłaszcza postaci, a już zwłaszcza główną bohaterkę. Hedda w świetnym skądinąd wykonaniu Wiktorii Gorodeckiej budzi moją większą niechęć niż - chyba - było intencją Ibsena. To z pewnego widzenia wersja... antykobieca. Może tak być miało? A może tak wyszło. Trochę nie rozumiemy jednak, skąd końcowa dramatyczna decyzja Heddy.
A równocześnie to wzięcie w nawias - powtórzę - jest pociągające. No i zachowały się fragmenty prawdziwie Ibsenowskie. Duża to zasługa mającej kluczowe znaczenie muzyki.
Muzyk Radosław Duda jest cały czas na scenie, komentuje sztuczkami z fortepianem zdarzenia i stany bohaterów. O ile scenografia Arka Ślesińskiego jest funkcjonalna, prawie przezroczysta, o tyle dźwięki ciążą na tym przedstawieniu. I popychają "niemal komedię" w kierunku dramatu. Scena, kiedy fortepian zapada się pod scenę, a Hedda pali rękopis, jest kwintesencją Ibsenowskiego pesymizmu w postrzeganiu ludzkiej natury. Ale wielka w tym zasługa tła muzycznego generowanego przez pianistę. Ono przestaje być tłem, staje się współbohaterem. Radosław Duda, wielkie chapeau bas.
Zarazem trudno się oprzeć wrażeniu, że przy słabszych aktorach to by się posypało. Są chwilami trochę tworzywem, choreografa Łukasza Przytarskiego, ale przede wszystkim mnożącego przed nimi ruchowe wyzwania reżysera. A jednak pomimo "nierealistycznego grania" cała szóstka rysuje wiarygodne, psychologiczne portrety postaci.
Wiktoria Gorodeckaja pokazuje, że w Narodowym nie ma aktorów pierwszego i drugiego planu. Jest wyśmienita, nawet jeśli z woli Kowalskiego odrobinę przeszarżowana, mieni się wieloma barwami. Warto było zaprosić ją do roli solistki.
To samo da się powiedzieć o nieszczęsnym i równocześnie małym mężu Heddy granym przez Oskara Hamerskiego, o tak gorliwej, że aż połamanej w tej gorliwości pani Elvsted w wersji znakomitej jak zawsze Dominiki Kluźniak czy o szlachetnym a jednak maksymalnie pokręconym Eilercie Mateusza Rusina. To są wszystko aktorzy, dla których chce się chodzić do teatru. Oddzielne wyrazy radości muszę wyrazić z występu Aleksandry Justy. Ta aktorka całkiem zasłużenie powraca po przerwie na należny jej piedestał. I to Kowalski stawia na nią - najpierw w "Sonacie jesiennej" , teraz tu. Ciotka Juliane, uwolniona od konwencjonalności, z jaką przedstawia się podobne postaci, piekielnie dwuznaczna, to aktorska perełka.
Na koniec wyrazy mojej szczególnej sympatii dla Przemysława Stippy w roli sędziego Bracka. Wybić się jeszcze w tak perfekcyjnym zespole to jednak wielka sztuka. Aktor przykuwa uwagę za każdym razem, kiedy pojawia się na scenie. Jest diaboliczny niczym Woland z "Mistrza i Małgorzaty", podły, a jednocześnie wytrawny jak stare wino. To aktor o potężnej charyzmie. Powtórzę: bez takich ludzi magiczne sztuczki Kowalskiego nie zadziałałyby.
Na koniec jeszcze uwaga co do fabuły. Narzekającym na niedostatek Ibsenowskiego tragizmu radzę spojrzeć na wymowę tej wersji. Jakże łatwo wszystkie, tak różne postaci przechodzą do porządku nad ludzką tragedią, nad krzywdą. To jest opowieść o tym. Także o tym.
Nie byłbym jednak sobą, gdybym nie poczynił szerszej obserwacji. Premiery Narodowego w tym sezonie (ta jest ostatnia) to na ogół sukcesy teatru "czystego". Zarazem powtórzę to, co pisałem już przy "Ironbound" - zajmują się jednostką, znacznie mniej tłem społecznym, zbiorowością, wspólnotą. Tak nie było w Narodowym w poprzednich latach. Może tak się złożyło?
Ciekawe, jak będzie z sezonem następnym. Na początek mają być "Letnicy" Maksyma Gorkiego w wykonaniu starego mistrza Macieja Prusa, na którego teatrze tacy jak ja się wychowali. Zobaczymy.
Piotr Zaremba
wpolityce.pl
1 czerwca 2019