Jestem człowiekiem starszej daty

Widzowi znudziły się spektakle, w których chodzi tylko o łamanie tabu i szokowanie, ponieważ z nich niewiele wynika poza tym, że widz ma wrażenie, iż jest głupi i to jego wina, że nie rozumie. Interesuje mnie teatr o relacjach między ludźmi, a nie o ideach.

Z Marcinem Hycnarem aktorem i reżyserem rozmawia Jolanta Ciosek z Dziennika Polskiego.

Po krakowskiej realizacji spektaklu "W mrocznym, mrocznym domu" wziął Pan na warsztat również nieco mroczną opowieść o tragicznej historii Romea i Julii.

- Przyznam szczerze, że praca sprzed dwóch lat zachęciła mnie do kolejnego spotkania z tym zespołem. Stąd też zaproponowałem nieskromnie jeden z wymarzonych moich tekstów, by wyreżyserować go na dużej scenie "Słowaka". To duże wyzwanie, wiem, ale takie właśnie lubię.

Nie zadrżał Pan, wchodząc na tę wielką scenę, na której stali Modrzejewska, Wyspiański...

- To prawda, że dreszcz po krzyżu przechodzi, ale to doświadczenie miałem już za sobą, kiedy będąc chyba na II roku Akademii Teatralnej, przyjechałem do Krakowa na warsztaty teatralne, które odbywały się właśnie na tej scenie. Brałem udział w konkursie interpretacji prozy Gombrowicza, a jury siedziało w Loży Cesarskiej. Wtedy zrobiło to na mnie ogromne wrażenie. Muszę przyznać, że "Romeo i Julia" będzie dla mnie pierwszą tak dużą realizacją - duża scena, dwadzieścia osób w obsadzie. Do tej pory przygotowywałem raczej kameralne sztuki.

Czy Pańska realizacja tego Szekspirowskiego arcydzieła będzie współczesną opowieścią o tragicznej miłości dwojga kochanków?

- Odnoszę wrażenie, że ten dramat jest bardzo niedoceniany. Zwykle traktuje się go jako jedynie romantyczną historię miłości, a w nim zawarta jest przecież masa różnych innych ważnych problemów. Poza tym to ciekawy utwór w swojej konstrukcji, bo pierwsze dwa akty są wyraźnie komediowe, a rzecz cała kończy się przecież tragicznie. A jeśli chodzi o naszą interpretację, to starałem się, aby ta realizacja stanowiła pomost między klasyką a współczesnością. A konkretnie rzecz biorąc, chcemy pokazać zderzenie pięknej, nieskalanej miłości ze światem, który z miłością ma niewiele wspólnego. Ze światem zdegenerowanym, brutalnym, w którym panuje marazm. W którym nie każdy potrafi żyć czy kochać.

Ta interpretacja przypomina mi Pańskie słowa: "Czasy, w których żyję wyprzedzają mnie". W jakim sensie?

- Coś w tym jest. Zawsze mam wrażenie, że jestem człowiekiem starszej daty. Odnajduję się we współczesności, ale czasem mi się wydaje, że coś się dzieje za szybko i nie nadążam. Zawsze miałem np. wrażenie, że słucham muzyki, której słuchali moi rodzice, nie zaś rówieśnicy. Być może z tego wynika moje idealistyczne widzenie miłości. Podczas realizacji spektaklu przyglądaliśmy się dzisiejszym relacjom między młodymi ludźmi, którzy w tych pędzących, zagonionych czasach ledwie się poznają, a już nadchodzi pora rozstania, bo na bliższe poznanie nie ma czasu. A teraz powiem coś, co być może zabrzmi jak herezja: może dobrze, że ta historia skończyła się tragicznie, bo jej bohaterowie odeszli w wierze w wielką, czystą miłość. Gdyby przeżyli, to pewnie konfrontacja ich ideałów ze światem niekoniecznie byłaby dla nich szczęśliwa.

Widziałam Pana kilkakrotnie na scenie, m.in. w "Ślubach panieńskich", "Tangu" - wszedł Pan w zawód aktorski ja burza. Na III roku studiów angaż do Teatru Narodowego miał Pan w kieszeni, potem przyszły duże i ważne role, nagrody, seriale. A tu nagle coraz częściej widzimy Pana w roli reżysera w teatrze. Czy w aktorstwie poczuł się Pan spełniony, czy też wynika to z Pańskiego artystycznego nienasycenia?

- Głód wyzwań to spowodował. W aktorstwie zrobiłem wiele ciekawych rzeczy - jedne role bardziej cenię, inne mniej, ale w którymś momencie poczułem, że mogę zrobić coś więcej, że mogę wziąć odpowiedzialność za całość. A tą całością jest właśnie spektakl, który sam reżyseruję.

Poczułem, że chciałbym opowiadać ludziom historie, które mnie interesują i tak jak ja je interpretuję. By widzowie zobaczyli je w takim kształcie, w jakim w duszy mi grają. Przyznam szczerze, że odkąd zacząłem parać się reżyserią, uwiodła mnie potęga wyobraźni, jaką można uruchamiać, opowiadając o swoim świecie. Zdając do szkoły teatralnej, marzyłem o jednym - aby grać! Ale po kilku latach zatęskniłem za opowiadaniem swoich bajek.

Chciałem brać za to pełną odpowiedzialność, a nie być tylko częścią czyjejś układanki, czyjegoś spektaklu. Także z wiary, że publiczność tęskni za opowiadaniem jej fabuł, za bohaterem, za którym mogłaby pójść. Widzowi znudziły się spektakle, w których chodzi tylko o łamanie tabu i szokowanie, ponieważ z nich niewiele wynika poza tym, że widz ma wrażenie, iż jest głupi i to jego wina, że nie rozumie. Interesuje mnie teatr o relacjach między ludźmi, a nie o ideach. Gdy reżyseruję, wszystko jest na mojej głowie. Z jednej strony to ogromne obciążenie, ale z drugiej: niesamowita wolność. Prawdą jest, że aktualnie nieco ograniczyłem uprawianie aktorstwa na rzecz tego drugiego zawodu.

Proszę nie zarzucać ani nie ograniczać aktorstwa. Proszę nie pozbawiać Teatru Narodowego i nas swojego talentu.

- Już od kilku osób to słyszałem, tak więc obiecuję przemyśleć tę decyzję. Ale nie obiecuję efektów tych przemyśleń.

Jeśli podtrzyma Pan pierwszą decyzję, to zawiedzie swoich mistrzów, których miał Pan wielu. Po "Ślubach panieńskich" rozmawiałam z dyrektorem Janem Englertem o Pańskiej roli - był bardzo z Pana dumny.

- I właśnie dyrektor Jan Englert był niewątpliwie jedną z najważniejszych osób, jakie spotkałem na swojej drodze. Uczyłem się od niego i nadal się uczę, grając w Teatrze Narodowym. Drugą taką osobą była Agnieszka Glińska.
Niewątpliwie istotne, choć niełatwe było moje spotkanie z profesorem Jarockim, u którego grałem w dwóch spektaklach: w "Tangu" i w "Kosmosie". Próby zwykle polegały na wielogodzinnych rozmowach, a właściwie wykładach. W czasie pracy nad "Kosmosem", byłem dość onieśmielony wspaniałym towarzystwem, w jakim się znalazłem, będąc jeszcze studentem. To nie jest takie proste, kiedy młody aktor ma do czynienia z tak wielkimi osobowościami. Praca przy "Tangu" była już nieco innym doświadczeniem i polegała głównie na "boksowaniu się" z profesorem Jarockim.

Na czym ono polegało?

- Podam choćby jeden przykład: mieliśmy wątpliwości czy aż tak daleko idące cięcie groteski, tych słownych żarcików, które są u Mrożka, nie będzie jednak zubożeniem sztuki. Rewolucja rewolucją, bunt buntem, ale jednak ta forma groteski była istotną częścią sztuki i czemuś służyła. Jarocki powoływał się na analizy Jana Błońskiego, jego korespondencję z Mrożkiem, mówił, że "Tanga" śmieszne i groteskowe już były. W dzisiejszych czasach trzeba opowiedzieć to inaczej. Bo to wcale nie taka zabawna sztuka, skoro na końcu są dwa trupy.

Czy rozmawiając z mistrzami, grając ważne role, reżyserując spektakle, wraca Pan czasami myślami do lat młodości, do swojego Małego Księcia w tarnowskim teatrze?

- Oczywiście. Tego, co było u źródeł, co kształtowało człowieka, nigdy się nie zapomina. Domu rodzinnego, młodzieńczych przyjaźni, pierwszych zawodowych zmagań. To były pierwsze prawdziwe lekcje teatru.

A seriale, w których Pan występował, też czegoś uczyły czy tylko były "dla miłego grosza"?

- Jak powiedział kiedyś pewien znany reżyser i minister kultury: "aktor jest od grania...". Oczywiście nie będę hipokrytą, twierdząc, że pieniądze nie były ważne. Tak, były ważne. Ale ważny też był mój niedosyt kamery po ukończeniu studiów aktorskich. Doświadczenia w serialu były dla mnie ogromnie ważne, a to z uwagi na możliwość poznania technik grania przed obiektywem - a taką umiejętność można zdobyć tylko na planie. Później, grając już w filmach, wykorzystywałem te doświadczenia zdobyte w serialu.

Poukładany, spokojny, zrównoważony - tak mówią o Panu koledzy. A gdzie ta artystyczna nuta szaleństwa?

- Myślę, że koledzy mają rację. To jest jedna strona medalu. A na wariactwa i szaleństwa jest miejsce w czterech ścianach bądź na scenie. Teatr jest doskonałym medium oswajającym wariatów. Jeśli gdzieś jestem wariatem, to właśnie w teatrze.

Marcin Hycnar - aktor filmowy i teatralny (rocznik 1983), absolwent warszawskiej Akademii Teatralnej. Aktor Teatru Narodowego w Warszawie (wystąpił tu m.in. w "Kosmosie" w reżyserii Jerzego Jarockiego, "Poduszycielu" Agnieszki Glińskiej, "Ślubach panieńskich" Jana Englerta). Widzowie znają go z roli Pawła w "Barwach szczęścia", a także z "Czasu honoru" i "Prawa Agaty". Jest nową gwiazdą polskiego dubbingu - swojego głosu użyczył m.in. księciu Kaspianowi z "Opowieści z Narnii", tytułowemu bohaterowi "Kung Fu Pandy" i Hamowi z "Małp w kosmosie". Premiera "Romea i Julii" odbyła się 4 października na Dużej Scenie Teatru im. Juliusza Słowackiego.



Jolanta Ciosek
Dziennik Polski
24 października 2015
Portrety
Marcin Hycnar