Krakowski splin

Muzyczny spektakl "Krakowska lekkość bytu" przenosi widzów do mrocznych knajp Kazimierza, w których rozmawiało się o Kancie i Leibnizu, gdzie wódka była pożywna, a czas marnowało się pięknie.

W unoszącej się nad krakowskim Rynkiem mgle, której delikatną materię przenika tłusty smog, zawisły opowieści o pijakach, wariatach i artystach wszelkiego autoramentu. Pożądają ich przybywający do miasta turyści. Ci, którzy wciąż mają w głowach kartki szkolnych podręczników, opowiadające o malarzach w czarnych, długich pelerynach, idą do Jamy Michalika szukać tam ich śladów. Ci, którym Kraków kojarzy się z legendą Piwnicy pod Baranami, błąkają się w pobliżu baru "Vis--Vis", zwanego "Zwisem", gdzie obok rzeźby siedzącego przy stoliku Piotra Skrzyneckiego spotkać można jeszcze Zygmunta Koniecznego czy Kazimierza Wiśniaka - ostatnich Wielkich pamiętających dźwięk magicznego dzwoneczka kabaretowego czarodzieja-konferansjera.

Ci, którzy mieszkają tu na stałe, też tęsknią za nocami, kiedy sztuka krążyła nad kieliszkami wypełnionymi zmrożoną wódką i kiedy wśród niekończących się dyskusji prowadzących donikąd marnowało się ocean czasu. Jednak tęsknota dzisiejszych czterdziesto- i pięćdziesięciolatków krąży wokół zupełnie innych miejsc i ludzi. Postanowił do nich wrócić Łukasz Czuj, przygotowując w Teatrze Ludowym swój kolejny muzyczny spektakl zatytułowany "Krakowska lekkość bytu".

Nie bez znaczenia jest tu fakt, iż przedstawienie powstało na Scenie pod Ratuszem. Prosto z samego serca Rynku schodzimy do średniowiecznej piwnicy, której mrok kojarzy się z ciemnością niegdysiejszych knajp Kazimierza. Tych pierwszych - Singera czy Alchemii, gdzie pochowane po kątach, rozchybotane stoliki rozświetlały tylko nikłe płomienie dogasających świeczek. Ich atmosferę możemy odnaleźć na małej, otoczonej ceglanym murem scenie Ludowego, na której scenografka Elżbieta Rokita postawiła ów stolik jako nieodzownego świadka toczących się rozmów. Aktorzy opierają się o niego, gdy przygniata ich ważkość poruszanych tematów, w których nie raz przywoływane jest nazwisko Leibniza z jego monadami, teorią bytu, czy Kanta z jego imperatywem kategorycznym.

Bo czy bez nawiązywania do wielkich filozofów można było snuć dywagacje nad sensem życia, strukturą istnienia i wszelkimi innymi sprawami rymującymi się niegdyś z nocami spędzanymi choćby we Free Pubie, który funkcjonował bez żadnego szyldu, a i tak ci, co mieli do niego trafić, trafiali bezbłędnie? Jednym z nich musiał być Michał Chludziński. Bez bagażu tym podobnych doświadczeń nie napisałby tak doskonałych tekstów piosenek, powstałych specjalnie do tego spektaklu. Dzięki nim znowu wracamy do kultowych knajp, do których ciągnęli jak ćmy do lampy tacy stali bywalcy jak pan Tadzio (Tadeusz Łomnicki) i pan Janeczek (Jan Nosal). Aktorzy pokazują ich niczym cierpiące na bezsenność wampiry, które może zabić najmniejszy promyk dziennego światła. A gdy już zdarzy im się wyjść na powierzchnię, raczej nie opuszczają murów Kazimierza i obrębu Plant, o których Jerzy Pilch mawiał, iż za nimi to można spotkać już tylko Wojska Ochrony Pogranicza.

Zresztą postać Jerzego Pilcha przypomniana jest w jednej z piosenek, będących trawestacją Cichosza Grzegorza Turnaua. Aktorzy ze smutkiem oznajmiają, że pisarz zniknął w sensie ścisłym i fundamentalnym i nie ma go ani w "Zwisie", ani na Wiślnej, w redakcji "Tygodnika Powszechnego". A przecież to m.in. on, właśnie tam, wymyślił niezwykle interesujący sposób rekrutacji nowych pracowników, na który dzisiejsi korporacyjni head-hunterzy w życiu by nie wpadli. Otóż aspirującym do kariery dziennikarskiej młodym ludziom zadawał pytanie: "Jak smakuje żołądkowa gorzka?". Jeśli nie znali jej słodkawego smaku, nie mieli szansy wejść do grona "Tygodnikowych" redaktorów-smakoszy.

Ten tak lubiany niegdyś pod Wawelem napój zdominował sporą część przedstawienia Łukasza Czuja, którą można nazwać "żołądkową lekkością bytu" i która rozgrywa się także nad powierzchnią piwnicy, co symbolizuje ustawiona z tyłu sceny ławeczka. Przysnął na niej Sławomir Mrożek, zmęczony zbyt dużą mocą owego trunku, sprawiając tym kłopot miejskim strażnikom, którzy musieli odstawić go do krypty na Skałce. Zmogła ona też Tadeusza Kantora, który w bramie koło Krzysztoforów rozmyślał nad regresem sztuki polskiej, dzierżąc w ręce deskę ostatniego ratunku.

Twórcy spektaklu raz po raz przypominają nazwiska wielkich ludzi, których w owych pięknych czasach można było spotkać na ulicach Krakowa niemal codziennie. Z zaświatów wracają też postaci o zdecydowanie mniejszych dokonaniach, które jednak przetrwały w pamięci ówczesnych bywalców. Ot choćby słynny Kiwi, student Akademii Sztuk Pięknych, którego postmodernistyczna twórczość nie zagrzała długo miejsca w murach uczelni i który z powodu braku płynności finansowej zaczął robić karierę barmana. Miał jedną cechę, za którą wszyscy go kochali. Otóż lał na kredyt, nie zważając na płacz właścicieli upadających z tej przyczyny knajp. Szanta mu poświęcona jest jedną z najlepszych piosenek tego spektaklu. Równie dobrą, jak wzruszająca pieśń wisielca, której bohaterem stał się Szajbus. Postać do głębi tragiczna, podobno donosiciel, ale też człowiek poraniony, który straszył szacownych, siedzących w kawiarniach na Rynku mieszczan. Krążyły o nim legendy, jak ta, że potrafił wrzucić komuś do szklanki sztuczną szczękę. Kraków mówił o tym przez kolejne dni, miesiące, lata

Bowiem w knajpach, o których opowiada przedstawienie, prowadzono nie tylko intelektualne rozmowy. Gadanie o niczym było w dobrym tonie, na równi z przekazywanymi sobie szeptem informacjami, kto kogo z kim zdradził. W mrokach nocy musiały przecież rozkwitać relacje damko-męskie. Pojawiające się w owych lokalach przedstawicielki płci żeńskiej były równie barwne jak poeci planujący od zawsze napisanie wybitnego wiersza czy filmowcy mający od lat w głowie kadr po kadrze filmy oscarowej rangi. W spektaklu sprowadza ich na ziemię grająca ćmę barową, a zarazem krakowską kobietę fatalną Katarzyna Tlałka. Aktorka butem przyszpila ich do podłogi, nie dając tak łatwo nabrać się na opowieść o angażu w fabule, która szybko okazuje się zresztą studencką etiudą.

Wyjątkowo ciekawą postać stworzyła tu Marta Bizoń, swobodnie balansując na granicy dwóch scenicznych konwencji. Porusza się po cienkiej linii groteski, by za chwilę płynnie przejść w niezwykle emocjonalne wykonanie trawestacji songu Kurta Weilla i Bertolta Brechta o Jenny Piratce. Przejmująco śpiewa go jako barmanka z Alchemii, która miała zupełnie inne marzenia niż nalewanie hektolitrów taniego piwa podchmielonym facetom. Zresztą właśnie takie zmiany nastrojów charakteryzują Krakowską lekkość bytu. Pozwalają na to wykonywane na żywo, świetnie zaśpiewane przez wszystkich aktorów, kompozycje Marcina Partyki, różnorodne, zawłaszczające szereg gatunków muzycznych, od krainy łagodności, po rockowe i punkowe klimaty.

Dobrze czuje się w nich dwójka młodych wykonawców, Roksana Lewak i Ryszard Starosta, którzy złapali konwencję, wnosząc na scenę bardzo dobrą, muzyczną energię, podkreśloną dowcipną, bezpretensjonalną choreografią Pauliny Andrzejewskiej-Damięckiej. Jest ona przewrotnie zabawna nawet wtedy, kiedy teatralne postaci dochodzą do smutnej konstatacji, że to wszystko już było i nie wróci więcej, a niegdysiejsi bohaterowie są już zmęczeni. Dlatego powinni zamknąć się w muzealnych gablotach, swego rodzaju akwariach, które postawiono dla nich na scenie. Bo teraz niezdrowy tryb życia, niespieszne smakowanie pożywnej wódki, o której pisał Marcin Świetlicki, zastąpiły hipsterski jarmuż, soczewica, tofu, no i wszechobecny fitness.

I na tym można by zakończyć opowieść o tym naprawdę dobrym przedstawieniu, które stanowi kwintesencję nostalgii za krakowskim splinem. Jednak nie pozwala na to sam reżyser. Ciężko mu jest rozstać się ze światem, który stworzył. Gdy już po raz kolejny wydaje się nam, że aktorzy śpiewają finałową piosenkę, a my zaraz prosto z szatni pobiegniemy do najbliższej knajpy, by przypomnieć sobie smak żołądkowej gorzkiej, przed naszymi oczami pojawia się jeszcze jedna i jeszcze jedna scena. A może to jest świadomy zabieg? Może Czuj chce nam w ten sposób przypomnieć, jak trudno wychodziło się z owych piwnic, choć na powierzchni już świtało, a mimo to krążąca w żyłach pocieszycielka kazała zamówić jeszcze jedną i jeszcze jedną kolejkę.



Magda Huzarska-Szumiec
Teatr Pismo
25 marca 2020
Portrety
Łukasz Czuj