Musical, jak opera, będzie żył wiecznie
Pierwszy reżyser, który uzyskał zgodę na własne wersje „Kotów” i „Upiora w operze” Andrew Lloyda Webbera, mówi o muzycznych pasjach.RZ: Jakie dziesięciolecie obchodzi teraz warszawska Roma? Wojciech Kępczyński: Jest to dziesięć lat teatru musicalowego takiego, jaki widzi Wojciech Kępczyński – bo musicale na tej scenie wystawiał przede mną Jan Szurmiej i wiele innych osób. Przed Romą odniósł pan spektakularny sukces radomskim „Józefem i cudownym płaszczem snów w Technikolorze” Tima Rice’a. Czy to wtedy poczuł się pan specjalistą od musicali? „Józef…” był repertuarowym epizodem, choć przyjeżdżała na niego cała Polska. Stanąłem do konkursu na dyrektora Romy, bo teatr muzyczny jest moją pasją. Marzyłem o musicalowej scenie i skorzystałem z okazji. Jak pan ocenia początki w Romie? Było gorąco. Zespół chciał mnie wyrzucić i paraliżował moje działania. Teatr miał trzy miliony długu i aż 150 etatów artystycznych. Zmiany były niezbędne. Moim zdaniem nie było szans na stworzenie dobrego teatru muzycznego z artystami przygotowanymi do grania operetki. Nigdzie się to nie udaje, bo to są inne głosy i sposób śpiewania. Ze starego składu zostało wiele osób: muzycy, administracja, brygada techniczna. Ze sporą częścią zespołu musiałem się jednak pożegnać. Musical zastąpił dziś operetkę? Na całym świecie musical jest odbierany jako nowoczesna odmiana operetki. Trzeba ją kultywować, choć jest to kwestia znalezienia formy, bo nie zawsze sprawdza się w klasycznym wydaniu z końca XIX wieku. Za mojej kadencji wystawiłem w Romie dwie operetki. Problem kryje się też w cenie takiego spektaklu, bo zapraszani z Teatru Wielkiego i z Opery Kameralnej soliści brali ogromne honoraria. Czy amerykański z ducha musical jest nam akurat potrzebny? Najlepiej świadczą o tym wypełnione po brzegi sale Romy i kłopoty ze zdobyciem biletów. To gatunek przyszłości i widzowie w Polsce łakną takiej rozrywki. Święci triumfy Teatr Muzyczny Baduszkowej w Gdyni, Capitol we Wrocławiu, sceny muzyczne Gliwic i Chorzowa. Ok. 80 proc. publiczności teatralnej świata – od Azji przez Amerykę po Europę – to widzowie musicali. Będą zawsze, tak jak opera, bez względu na to jak – tradycyjnie czy nowocześnie – będzie się ją wystawiać. Cieszy się pan zaufaniem twórców tej klasy co Andrew Lloyd Webber. Jak się udało załatwić polskie wersje jego słynnych musicali? Każdy z twórców wystawiających „Miss Saigon”, „Koty” czy „Upiora w operze” marzy o tym, żeby nie powielać kompaktowych wersji, lecz dać własną. Warszawa jest pierwszym miastem, które umiało przekonać autora do swoich możliwości. W świecie polski teatr ma wyrobioną markę. Mówi się o Grotowskim, Kantorze czy Wajdzie, popularne są nazwiska Witkacego i Gombrowicza. W Europie wiedzą, że można nam zaufać. Modne są teraz konkursy tańca, dlatego warto pomyśleć o polskich „Fame” czy „Chorus Line” Po 333. pokazie skończył pan granie „Kotów”. Czy przerwa wynika z umów licencyjnych? Tylko samobójca zdejmowałby tak świetnie odbierane widowisko, ale skończyła się nam opcja. Na szczęście uzyskaliśmy już pozwolenie grania ich przez trzy lata. Zawsze boli mnie przedwczesny koniec cieszących się powodzeniem widowisk. „Taniec wampirów”, „Grease” czy „Miss Saigon” graliśmy od 150 do 250 razy. Chciałoby się w Romie mieć więcej scen, żeby grać „Koty”, a jednocześnie robić „Upiora…”. Nasz teatr ma zapisane w statucie, że co najmniej raz w roku powinien dać dużą premierę. Jak tworzy się w Romie „Upiora w Operze”? Najpierw prowadziłem rozmowy z Londynem. Nie byłoby tego przedstawienia, gdyby nie sponsor, nasz stały partner – TU Allianz – firma, która również obchodzi dziesięciolecie na polskim rynku. Ale zanim nastąpi z tej okazji 15 marca uroczysta premiera, trzeba przebudować scenę na rzecz niezwykłej dekoracji. Robi ją kilkanaście firm w Polsce i w Europie. Oczywiście wraz ze słynnym żyrandolem, który w kulminacyjnym momencie spada na widownię. Skończył się już etap przygotowań wokalnych, zaczynają się aktorskie i choreograficzne. Jak zawsze jest stres, ale i dużo radości. W momencie premiery zaczynamy myśleć o następnych. „Koty” graliśmy po premierze non stop trzy miesiące. Dbając, żeby nie dochodziło do rutyny, robimy próby, wprowadzamy innowacje. „Upiora…” pokażemy 150 razy z rzędu. Potem wrócimy do „Kotów”. I do „Akademii Pana Kleksa”, bo chciałbym, żeby to była wizytówka teatru. Będą się zmieniać grające dzieci… To nieuniknione. Staramy się sprostać oczekiwaniom widzów. Niektórzy przychodzą na przedstawienie po kilkanaście i kilkadziesiąt razy. Tworzą fankluby teatru. Czy myśli pan o nowych polskich musicalach? Mam w głowie kilka tematów. Rozmawiam o nich z Danielem Wyszogrodzkim, mistrzem pisania tekstów do muzyki. Modne są teraz konkursy tańca, warto więc pomyśleć o polskiej odmianie „Fame” czy „Chorus Line”. Mamy scenariusz oparty na „Złym” Tyrmanda, bo gdzie taki znakomity fresk Warszawy lat 50. powinien być wystawiony, jak nie w Romie? Ciekawy byłyby musical o Witkacym i jego wielkich pasjach, perypetiach, miłościach, odjazdach. Przy tym umieszczony w epoce, która byłaby fantastycznym popisem dla dobrego kostiumologa. Rozmawiałem z Januszem Leonem Wiśniewskim na temat jego „S@motności w sieci”. Mam też pomysł na musical według „Madame” Antoniego Libery. Kto napisze muzykę? Świetnie mi się pracowało z Andrzejem Korzyńskim przy „Akademii Pana Kleksa”. Patrzyłem, jak mistrzowsko komponował przy teatralnym pianinie. Okres wymyślania widowiska to dla mnie zawsze niezapomniany etap. Myślę jednak, że do każdego tematu powinien być inny autor muzyki, jak z młodszego pokolenia Krzysztof Herdzin czy Tomek Szymuś. Wojciech Kępczyński aktor, reżyser, choreograf Absolwent Państwowej Szkoły Baletowej i Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej w Warszawie. Dyrektor Teatru im. Jana Kochanowskiego w Radomiu (1991 – 1998) i Teatru Muzycznego Roma w Warszawie (od 1998 r.). Twórca cieszących się olbrzymim powodzeniem musicali, m.in. „Józef i cudowny płaszcz snów w Technikolorze” (1996), „Fame” (1997), „Crazy for you” (1999), „Miss Saigon” (2000), „Grease” (2002), „Koty” (2004), „Akademia Pana Kleksa” (2007). Laureat nagród: Radomianin ’93, im. Aleksandra Bardinego (2002), Prometeusz 2002 (2003) oraz Warszawski Feliks (2007) – pierwszy raz przyznany twórcy teatru muzycznego.
Janusz R. Kowalczyk
Rzeczpospolita
29 grudnia 2007