"Nasza klasa" głównym bohaterem
W tym roku warto zwrócić uwagę co najmniej na trzy spektakle Gliwickich Spotkań Teatralnych: "Barbelo, o psach i dzieciach" Anny Augustynowicz, "Niech żyje wojna" tandemu Demirski & Strzępka nagrodzonego tegorocznym Paszportem "Polityki" oraz niekwestionowanego głównego bohatera tej edycjiJest nim przedstawienie, które już na początku sezonu uznano za najważniejszy spektakl roku. Przedstawienie na podstawie pierwszego dramatu nagrodzonego Nike – tekstu, który zanim zawitał na polskie deski, już narobił sporo szumu w Londynie. Przedstawienie, które wtyka palec w przybrudzoną ranę po Jedwabnym i tak długo w niej dłubie, aż wynurzą się z niej postaci krwiste i prawdziwe, a jednocześnie zupełnie typiczne. Bo w „Naszej klasie” Słobodzianka reżyserowanej przez Spišáka nawet widma są mięsiste.
To narodowe antymisterium ma klarowną formę przypowieści, a właściwie antyprzypowieści o wioseczce, w której Polacy z Żydami wcale nie żyli w sielskiej harmonii, jak to potem malowali jej piewcy, lecz też nie prowadzili ze sobą permanentnej wojny. Przez wioskę przetaczały się wichry historii i jak to one mają w zwyczaju, nanosiły do niej mnóstwo wszelakiego ideologicznego śmiecia – raz był to sierp i młot, raz modlitwa przed lekcją, raz wiersz okolicznościowy na śmierć marszałka, raz poemat wielkiego Majakowskiego, raz plądrowanie żydowskich sklepów, a raz… rzeź, którą próżno tłumaczyć jakimkolwiek historycznym kontekstem.
Mamy więc młynarzównę Rachelkę, która bardzo chce zostać lekarzem jak wujek Mosze, jej koleżankę Dorę, śliczną taką, że na pewno będzie aktorką, choć koło wioski nikt nigdy żadnego filmu nie kręci, Kubę Kaca, który marzy o byciu nauczycielem i Menachema, co to pewnie zostanie furmanem, bo nie chce być rzeźnikiem jak jego ojciec.
I oczywiście mamy więcej niż pewność, że żadne z tych marzeń nie może się spełnić, bo życie każdego z tych dzieci przetnie lub zasmoli smuga dymu płynąca ze stodoły, do której wieśniacy wepchnęli ponad 300 swoich sąsiadów.
Że boleśnie przewidywalne? Być może. Ale tylko do przerwy i tylko dla polskiej widowni, a pamiętajmy, że pisana była pod widza, który nigdy wcześniej nie słyszał słowa „Jedwabne”. A druga część spektaklu to lekcja, której my także nie zdążyliśmy odrobić.
Słobodzianek, pisząc „Naszą klasę”, wsłuchał się w dynamikę opowieści zawartych w „My z Jedwabne” Anny Bikont, więc on też nie opuszcza swoich bohaterów, gdy dogasną zgliszcza stodoły. Wspólnie ze Spišákiem sprawnie i chwilami bardzo subtelnie prowadzi nas po sumieniach morderców zagłuszających w sobie poczucie winy i po sumieniach ofiar zagłuszających gniew. Towarzyszy im na emigracji w kibucach, gdzie zaciskają zęby i w salach przesłuchań, gdzie mszczą się bez opętania, w osianych drobnymi złośliwostkami patologicznych małżeństwach, w kostnicach, gdzie po terrorystycznych zamachach odnajdują zwłoki swoich dzieci i w domach starców, gdzie trwonią ostatnie minuty życia na remika z głupawymi pańciami. Wreszcie, gdy zamykają oczy, cierpliwie odprowadza do tej samej szkolnej ławki, którą kiedyś tak bestialsko zniszczono.
Wciąż dziwi mnie, że ten temat wywołuje innego rodzaju emocje niż dajmy na to spektakle o np. koszmarze apartheidu czy pierwszej wojny światowej. I choć wątpię, czy obejrzenie „Naszej klasy” może kogokolwiek uleczyć ze strachu przez Grossem bądź sąsiadami, którzy powybijają nam okna, gdy się dowiedzą, że babcia ma drzewko w Yad Vashem, to że ten spektakl po prostu trzeba zobaczyć nie wątpię w ogóle.
Pola Sobaś-Mikołajczyk
Ultramaryna
7 maja 2011