Pandemonium z tabloidu
"Apokalipsa. Skrócona historia maszerowania" Agaty Dudy-Gracz rozpoczyna się od gnostyckiej opowieści o stworzeniu świata przechowanej w średniowiecznych apokryfach: w "Zapytaniach Jana", a może "Tajemnej Księdze Katarów". Zawarty w nich opis przekazuje aktor wyglądający jak szaman pogrążony w transieCezary Studniak pojawia się w wejściu znajdującym się u szczytu wypiętrzonej jak skarpa podłogi i, śpiewając, tanecznym krokiem przechodzi wzdłuż wąskiej i podłużnej Sceny Kameralnej Teatru im. Stefana Jaracza. W ten sposób, niczym prolog na średniowiecznej scenie, zostaje wypowiedziana ontologiczna zasada przedstawianego tu świata. Jest nią zło. Katarzy wierzyli bowiem, że cała rzeczywistość materialna pochodzi od szatana – z nim spółkowała Ewa, więc i wszystko, co się narodziło z kobiety, polega na złu.
Z prologiem spektaklu koresponduje plakat, na którym para kościotrupów otacza drobniejsze, kłębiące się pomiędzy nimi szkielety. Jedna z tych dwu postaci ma głowę przysłoniętą tkaniną, a podwinięta długa suknia odsłania wtulony w jej łono owoc żywota – drobiazg ludzki. To Ewa, jej towarzyszem zaś jest Adam. Potomkowie tych dwojga stłoczeni są w kręgu, którego zarysowany kształt łatwo skojarzyć także z kulą ziemską. Granice ziemi nie stanowią jednak żadnej ochrony, podobnie jak bliskość prarodziców. Oboje siedzą rozparci, zajęci raczej sobą – to wdzierająca się od dołu trzecia postać skwapliwie obejmuje ramionami tamtych.
Przywołując heretycką wersję Księgi Rodzaju, reżyserka czyni dwa ważne założenia. Po pierwsze, główną konsekwencją tego zła, które na rysunku Mariusza Grzegorzka wyraźnie zwraca się ku człowiekowi, są zniszczone relacje między ludźmi. Po drugie, właśnie ów katastrofalny stan naszych relacji Duda-Gracz uznaje za apokalipsę. Rozpoczyna ją historia Adama i Ewy. W spektaklu, podobnie jak na plakacie, tradycyjną ikonografię przedstawiającą pierwszych ludzi w raju zastąpiono inną. Adam i Ewa w ślubnych strojach funkcjonują tu jako prototyp małżeństwa, zaś schemat ich nieudanego związku reprodukowany jest do dziś dnia. Nie tylko między małżonkami, ale we wszystkich związkach rodzinnych, na co dowodów dostarczają nam gazety, krzyczące dramatycznymi nagłówkami. Stronicami takich gazet starannie wyklejono ławki dla widzów i ściany sali teatralnej. To z nich wywodzą się „apokaliptyczne” sceny z Polski, przedstawione nam przez reżyserkę.
Adam i Ewa ukazani są w spektaklu jako nowożeńcy w podeszłym wieku albo ustrojeni w ślubny strój starcy. On w garniturze, kroczy sztywno, ona w białym nieprzezroczystym welonie idzie obok. Są jeszcze bardziej osobni niż młode pary w Wielopolu, Wielopolu czy Nigdy tu już nie powrócę Tadeusza Kantora. Między nimi drzemie jakaś utajona złość, która wybuchnie dopiero w finale spektaklu. Przeżyli razem całe życie, teraz mężczyzna jest schorowany, otwarcie narzeka na swoje wstydliwe dolegliwości, wreszcie chce pić – żona zaś, milcząc, odsuwa od niego szklankę z herbatą. „Chce mi się pić, ty stara pierdolona kurwo!!!” – krzyczy bezsilnie Adam, i jest to ostatnie zdanie Apokalipsy Dudy-Gracz.
Oto więc ludzkość zaczęła się od stworzenia pary, by człowiek nie był samotny. Zaszczepiono mu pragnienie głębokiego spotkania z Drugim, które okazało się niemożliwe. W konsekwencji ludzie żyją razem, ale odczuwają bolesną powierzchowność swoich kontaktów, zwłaszcza z najbliższymi. Tak było na początku, jest teraz i będzie na wieki. Patrzymy na młode, współczesne małżeństwo siedzące przy domowym stole. Pogrążeni we własnych myślach, automatycznie zapewniają się o miłości. Kiedy wreszcie się zobaczą, kobieta oznajmi mężczyźnie, że została stworzona dla niego – żeby ktoś opiekował się nim w chorobie, żeby miał kogo kochać, a jego życie miało sens. On zaś odpowiada, że czuje się przy niej sam. „Myślę, że jesteś niepotrzebnie” – konkluduje, a ona przyznaje mu rację. Nieodrodni potomkowie Adama i Ewy i rodzice przyszłych emocjonalnych kalek.
Oto poznajemy los tych, którzy próbują opuścić dom ze spakowaną walizką. Najpierw ucieka partnerka, ale mężczyzna dogania ją, brutalnie szarpie i ciągnie z powrotem – potem role się zamieniają. Pokazani w spektaklu ludzie są unieruchomieni w rodzinnym układzie oraz skupieni na sobie i kontemplujący własną samotność. Rutynowe próby ratowania związków niczego nie zmieniają, podobnie jak rutynowe próby ich zerwania. W świecie wykreowanym przez Dudę-Gracz nic się nie zmienia, bo zmienić się nie może. W spektaklu wciąż formują się gwarne orszaki z różnych okazji. Nagle ludzie zjawiają się, żeby sobie towarzyszyć – podczas procesji w Boże Ciało, komunii świętej, chrztu, pogrzebu, ślubu młodych. Potem tak samo szybko przepadają. W rzeczywistości, w której miejsce Boga zajął szatan, obrzędy nie jednoczą, a tylko gromadzą uczestników. Oderwane od transcendencji sakramenty zamieniają się w obyczaj, organizują życie, normują je.
Postaci maszerujące przez scenę są sparaliżowane złem wpisanym w ich kondycję. Ale dla katarskiej gnozy przyczyną zła na ziemi nie jest grzech pierworodny, więc nie grzechy im dolegają. Oni właściwie nie zdradzają, nie kłamią, nie pożądają, są za to głupi i śmieszni z natury, zdaje się mówić reżyserka. Dlatego też nie nadają się na dramatis personae wielkich tragedii, raczej na groteskowych bohaterów średniowiecznej farsy, która spotyka się w tym spektaklu z telenowelowym dokumentem. Niechciany ślub z powodu ciąży, alkoholizm, kazirodztwo, przemoc – oto tematy kolejnych scenek, z których Duda-Gracz układa swoją małą apokalipsę.
Niestety, także teatralnie jest to apokalipsa mniejszej rangi. Nadpisana nad apokryfem, opiera się na bardzo słabym scenariuszu, który zawodzi zwłaszcza wtedy, gdy próbuje być metaforyczny. Myślę, że tym razem trudno mówić o zamierzonym kiczu. Ale czy mogło być inaczej, skoro źródłem pandemonium jest tu tabloid? Reżyserka, jakby nie wierząc w siłę własnego teatru, mnoży dowody na rację katarów i konstruuje przedstawienie aż z kilkunastu scenek. Te swoiste „przykłady” na dominację zła w świecie i tak nie odsłonią całego piekła ludzkości, ich nagromadzenie niszczy natomiast całą dramaturgię spektaklu... Apokalipsa jest za długa, a w dodatku niejednorodna. Każdy fragment tej układanki artystka inscenizuje bowiem w inny sposób. Raz mamy teatr funeralnych akrobacji – trzy siostry kłócące się nad grobem matki wiszą na linkach w powietrzu i zabawnie machają torebkami. Innym razem teatr ruchomych szyldów – dwie upijające się kobiety pokazują nam tylko swoje twarze, resztę namalowano na kartonach jako bezgłowe akty. Sceny groteskowe mieszają się tu z realistycznymi, plastyczna umowność z cielesną dosłownością, sceny oryginalne z wyraźnie zacytowanymi (jak choćby ta, gdy na ciała nagich mężczyzn wylewana jest czerwona farba). Jest różnie, ale to nie oznacza, że ciekawie.
Tylko jedna z całej serii etiud naprawdę przykuwa uwagę. Jej tytuł brzmi On i On i Brak Trzeciego. Oto dwóch chłopaków, tym razem dość zwyczajnych, przekonuje się nawzajem, że absolutnie nie pragną dziecka... Ich dziwny, z pozoru absurdalny dialog składa się tylko ze zdań to właśnie oznaczających. Obaj krzyczą sobie w twarz: nie chcę go, choć czują coś zupełnie przeciwnego. Marek Kałużyński i Krzysztof Wach jako para gejów grają właściwie małżeństwo, w którym temat dziecka zdominował związek i rozbija go od wewnątrz. Nie jesteśmy jednak pewni, czy tych dwóch przypieranych do muru mężczyzn nie pokazuje sobie nawzajem, jak wyglądają ich związki z kobietami. Wieloznaczność plus siła emocji równa się naprawdę dobry teatr. Niestety, pozostałe fragmenty Apokalipsy są przy tej udanej scenie jedynie płaską ilustracją przyjętej z góry tezy. Cóż, że tak mrocznej... Świat bez odrobiny wolności nudzi.
Katarzyna Tokarska-Stangret
Teatr
27 sierpnia 2011