Pięknie cierpieć w imię czego?

„Jak nie zabiłem swojego ojca i jak bardzo tego żałuję" jest fenomenalnym spektaklem. Po zakończeniu cała publiczność wstaje, większość z widzów zostaje na sali i czeka na rozmowę z obsadą i reżyserem. I przyznam się do pewnej słabości – jest również spektaklem, po którym niełatwo jest napisać recenzję. Nawet, gdy głowa nabrzmiewa od przemyśleń, a do schowanej pod skórą warstwy wrażliwości docierają wyraźnie głosy aktorów, będące tak naprawdę jednym głosem Mateusza Pakuły.

Nie chciałabym spłycać spektaklu do uniesień i patosu – nie jest patetyczny, jest ludzki. Jest to prawdziwie niebywale ludzki utwór, rozprawiający się z kurczowo zakorzenionym w polskości toposem pięknego cierpienia.

Cierpienie ojca nie jest piękne. Nie ma sensu, ogałaca człowieka z niezapisanego prawa do godnego umierania. Treść tekstu jest treścią płynącą z potrzeby, wyraża gniew, bezsilność, wszystko to wychodzące poza granice politycznej poprawności, która nie jest w stanie utrzymać w ryzach gniewu człowieka bezsilnego w obliczu systemu, który pozbawia jego ojca możliwości skończenia swoich niewyobrażalnych cierpień i bólu, którym objęta jest cała rodzina desperacko starająca się być oparciem dla umierającego, w kraju, gdzie nie ma dostępu do eutanazji. Pada emfaza – fakty zamiast wartości. Porusza filipika, krzyki frustracji przeciwko instytucji Kościoła, który przekłada wartości nad fakty, wywiera niestosowny wpływ na te elementy naszego życia, jakie powinny, przede wszystkim, być ugruntowane na fundamentach faktu.

Spektakl nie jest jednak politycznym orędziem, a ekspresją przeżyć pewnej, warto dodać niesamowitej i ciepłej, rodziny. Zazębia się z polityką tylko tam, gdzie zazębia się z nią życie. Opowiada o czułości, o tym, jak trudno jest być z cierpiącym, a już szczególnie w kraju, gdzie jak zauważa narrator – ludzkie szczątki są traktowane z większym szacunkiem niż żyjący człowiek. Pojawia się dehumanizacja chorego krążącego między przerażającymi szpitalami, który sam błagając o śmierć mówi, że chce umrzeć jak pies, bezboleśnie.

„Jak nie zabiłem swojego ojca i jak bardzo tego żałuję" jest uderzająco realny. Nie ma tam miejsca na fikcję. Reżyser po spektaklu siada przed nami na scenie i mówi „gdybym miał morfinę w płynie zrobiłbym to" i chyba wtedy tak naprawdę dociera do mnie ta desperacja. Intencją powstania spektaklu miały być również przeprosiny dla ojca, jak i dla brata – Marcina, który uczestniczy w spektaklu na scenie, grając na keyboardzie, a nawet włączając się z niewymuszoną czułością do rozmowy na temat wyboru muzyki na pogrzeb taty. Zarówno w trakcie, jak i po spektaklu, panuje szczególna atmosfera, i chociaż jeszcze dużo przede mną, wydaje mi się, że jest to atmosfera niepowtarzalna.

Sztuka jest doprawdy bezbłędnie skonstruowana, od rozpoczęcia, do końca posiada na wyłączność uwagę widza. To prywatne spotkanie jest również empatyczne w stosunku do odbiorcy – opowiada swoją historię, tworzy na scenie bezpieczną przestrzeń, jednocześnie go nie kamienując. Szymon Mysłakowski podczas wystąpienia wciela się w szereg ról, a za każdym razem, gdy pojawia się na scenie następuje chwila na oddech, rozładowanie wszechobecnego, czającego się w każdym kącie napięcia. Na scenie nie ma chaosu, postacie są ubrane w proste garnitury, a więc wszystko jest „wyczyszczone", „wygładzone", zostawiające szeroką przestrzeń dla treści opowieści, którą aktorzy w pełni wykorzystują. Płynne przejścia między elementami snutej historii współgrają z efektami dźwiękowymi, ścieżką muzyczną i światłem, a wszystko to składa się w harmonijną przestrzeń naznaczoną obecnością w sztuce Jamesa Bonda. Widać go w noszonych przez aktorów garniturach, słychać w muzyce, a jego udział może być kontrastem między starą, powierzchowną męskością kultowego agenta, a wrażliwością, która nie znosi cierpienia z zaciśniętymi zębami. Działa pod powierzchnią, wprowadzając atmosferę czającego się gdzieś zła, raka powoli siejącego ból i zniszczenie.

„Dobrze, że nie cierpiał" usłyszane wielokrotnie po odejściu ojca, wprowadza bohatera w szał. Spędzając z nim te niebywale trudne chwile, w których pierwsza męska figura w jego życiu jest kompletnie bezbronna, męczy się, nieraz mówi do syna „tato", dobrze wie, że cierpiał on katusze. Spektakl jest próbą spełnienia wewnętrznej potrzeby powiedzenia „przepraszam" syna, który nie może pogodzić się z bezsilnością. Który nie znalazł oparcia w systemie, w medycynie.

Mateusz Pakuła mówi, że wolałby, żeby ten spektakl nie powstał – aby nie miał gdzie zaczerpnąć źródła, ale jednak istnieje. I jest oparty na faktach i to jest jego niezachwianą wartością.



Hanna Radziewska
Teatralnik
9 listopada 2023
Portrety
Mateusz Pakuła